Na razie leżę. Na łóżku. Myślę o tym co zrobiłam, czyli jak uśmierciłam narzeczonego. To już drugi raz w tym tygodniu. W zeszłym było trzy razy, więc póki co jest postęp. Przytrafia mi się to od kiedy zaczęłam przejmować się ślubem. Najpierw myślałam, że się nie przejmuję i że jestem w stanie myśleć o organizacji wesela, jak o urządzaniu wielkanocnego śniadania, tylko z kilkoma dodatkowymi osobami (80!) i tańcami w przerwach. Wtedy właśnie mój narzeczony zaczął ginąć w niewyjaśnionych okolicznościach, a ja pozostawałam sama, niezdolna do dalszego życia bez niego. Spokojnie, nie sfiksowałam jeszcze z powodu niedotlenienia, na przymiarce przyciasnego gorsetu od sukni. Wszystkie te straszne wypadki, w których zostaję niezawinioną narzeczoną-wdową wyświetlają się w mojej głowie. Li i jedynie. Pewna mądra osoba powiedziała mi, że po pierwsze – głupotą jest nie mieć jakichkolwiek wątpliwości przed wstąpieniem w święty związek, a po drugie – to mój brak pewności co do tego, jak wyglądać będzie wspólne życie jest producentem tych koszmarnych wizji.
No to teraz powinnam poprosić o ckliwy podkład muzyczny, światło reflektora punktowego, i wygłosić płomienną deklarację miłości do mężczyzny, którego nazwisko będę nosić; co mnie podwójnie cieszy, bo moje – przydługie – zmusza mnie zawsze do wesołego literowania, ilekroć je gdzieś podaję. Kocham narzeczonego i wiem na pewno, że chcę być jego żoną, że chcę z nim smażyć kiełbaski przy domowym ognisku, a potem razem hodować zmarszczki itd. Jednak co innego wiedzieć, że się z kimś chce być, a co innego to przemyśleć, dopuścić do głosu różne „a jeśli...” i „gdyby”. Więc wytłumaczyłam sobie, że wcale nie będę najgorszą narzeczoną świata, gdy na wszystko co się między nami dzieje spojrzę z boku, jeśli trochę samolubnie zastanowię się, co się ze mną, mną, taką jaką byłam przed tą historią z welonem, stanie. Czego bym chciała, a czego się obawiam, co będzie łatwe, a co trudne? No to się zastanawiam i jem sernik, żeby sobie osłodzić takie trudne, nie oszukujmy się, tematy.
Tu dochodzimy do momentu, gdy zaczynają się dziwne wypadki. Przy tym serniku z brzoskwiniami uśmiercam narzeczonego, taka jestem nieprzewidywalna, że co to dla mnie podobna rzecz przy deserze! Nie ja jestem przyczyną jego ostatecznego zniknięcia z mego życia, tylko jakieś fatum, los, Okoliczności, na które nie mam wpływu. A potem łyżeczka za łyżeczką wyobrażam sobie, jak by mi było źle, strasznie, pusto bez niego. I zastanawiam się, czy bym sobie poradziła. Ta mądra osoba, o której już wspominałam, uważa, że trochę się boję całkowitej, bo dociśniętej świętym węzłem, bliskości. Na poziomie racjonalnym nie boję się jej wcale, wręcz marzę byśmy byli sobie bliscy, jak najbliżsi. Ale siedzi gdzieś we mnie pytania; jak mi z tym będzie? Jak jemu z tym będzie? Ile z siebie już oddaliśmy i co się z tym stało? Trudne pytania, a po serniku nie ma już śladu.
W dzieciństwie nie byłam tak łagodna, jak jestem teraz. Testowałam wytrzymałość mojej siostry na różne docinki, przykre słowa, humory. Podświadomie sprawdzałam, na ile mogę zademonstrować swoje najgorsze numery, a ona i tak ze mną będzie. Choć ją czasem doprowadzałam do łez, dobrze nam było i jest nadal we własnym towarzystwie. W tych cudownych latach nabrałam przekonania, że taka jaka jestem, jestem do wytrzymania, w porządku, można mnie kochać. Potem straciłam tę pewność, ale to osobna historia. Finał jest taki, że już nikogo nie testuję, no może trochę narzeczonego, gdy kruszę w łóżku i chlapię przy zmywaniu. Teraz eksperymentuję we własnej głowie, ale stawiam inne pytania. Już nie – na ile inni mogą mnie znieść, a – ile ja mogę znieść? Nie – w jakim stopniu muszę się dopasować, zrezygnować, lecz – jak wiele mnie we mnie zostaje? I to jest dobre.
Zapewniam, że narzeczony ma się dobrze, trochę narzeka na ból pleców, ale jak się go przytuli, to spokojnie zasypia.
takie ciacho zagryzałam podczas tych trudych i poważnych przemyśleń, sernik bez sera: