Zabieram się za robienie ciasta. Najpierw roztaczam przed Narzeczonym wizję jego przyszłej wspaniałości. Sześć razy podkreślam, że będę takie piekła po raz pierwszy. Głośno rozważam, czy się uda, z tym, że na końcu zawsze wyrażam przekonanie, że uda się doskonale. Upewniam się, również kilkakrotnie, że ma na takie właśnie ciasto ochotę, zmuszam go do wygłaszania deklaracji w stylu „podwójnie przekładana szarlotka to coś, o czym właśnie myślałem”. W trakcie pracy nad plackiem zaglądam do pokoju z rękami oblepionymi po łokcie surowym ciastem i relacjonuję postęp procesu, dorzucam mrożące krew w żyłach szczegóły – a to nie jestem pewna czy mas budyniowa zgęstnieje, a to drożdżowe rośnie na potęgę i przygotowuje się do przejęcia władzy nad kuchnią. Narzeczony ma wymalowaną zgrozę na obliczu, choć w dużym stopniu z powodu mącznej mgiełki, która mnie spowija i która osadza się na meblach. Są też dobre wieści, towarzyszy im degustacja z łyżki różnych mas i skandowanie zachwytów – ja zaczynam, on powtarza.
Emocje rosną niczym placek w temperaturze 180 stopni, właśnie z chwilą wjazdu do piekarnika. Bestia to nieobliczalna, więc siedzimy jak rodzina operowanego pacjenta, pocieszamy się wzajemnie i co chwila biegamy zajrzeć za ciemną szybkę, by dowiedzieć się czegoś, co mogłoby nam dodać otuchy. Najbardziej wrażliwe są wówczas nasze nosy, gotowe zaalarmować o niepożądanym przebiegu operacji. Straszę Narzeczonego wizjami zakalca albo spalonego spodu, wymuszam przytulanie i zapewnienia, że mimo wszystko on i tak ten placek zje.
Potem efekt moich wysiłków wychodzi z pieca. Jest wspaniały, oczywiście. Nie taki piękny jak na zdjęciach dołączonych do przepisu (piękniejszy, mówi mój Narzeczony), ale smaczny i w ogóle. Wykonujemy taniec radości nad blachą, a potem okrążamy ją, w poszukiwaniu kawałka, który by można dla spróbowania wykroić. No jest pyszne, jest. Narzeczony musi to powtórzyć jeszcze kilkanaście razy i odpowiedzieć na szereg tendencyjnych pytań w stylu „czy to ciasto, o którym marzyłeś?”, „czy to najlepsze ciasto, jakie jadłeś?” (podchwytliwe), „czy nie mogłabym tego bez kompleksów sprzedawać w cukierni?”, „smakuje ci?”, „dobre?”. Ostatnią porcję pytań zadaję tuż przed zaśnięciem i zadowalam się krótkim „mhm” z jego strony.
Jestem spragniona komplementów. Potrzebuję dla mych cukierniczych dokonań kibica wiernego, zagorzałego, niezmordowanego. Najchętniej słuchałabym co piętnaście minut zachwytów nad ciastem i doprawdy nie miałabym nic przeciwko rozsyłaniu jego fotografii znajomym i rodzinie. Ze stosownym podpisem „taką mam narzeczoną!”. Mój mężczyzna chwali, ale zazwyczaj ja to muszę zainicjować. A komplementy wyproszone smakuję jednak trochę gorzej.
Wczoraj wydaliśmy maleńkie przyjątko (te dwa zdrobnienia mają dać pojęcie o jego rozmiarach). Ja wykazałam się ciastem miodowym, on dwudaniowym obiadem. Gdy za gościem zamknęły się drzwi, wyraziłam zachwyt nad wachlarzem aromatów polędwiczek w sosie myśliwskim, malowniczością surówki i świeżością smaku pomidorowej. Usłyszałam za to, jak doskonałe jest moje dzieło, zrecenzowane warstwa po warstwie. Chwalcie, a będziecie chwaleni. Kto by pomyślał, że mój wspaniały, wysoki, postawny Narzeczony potrzebuje usłyszeć, jak dobrze mu się wszystko udało. Czy komplementy wymieniane są lepsze niż wymuszane? Pewnie! Robi coś dobrego dla siebie nawzajem. Niewiele wysiłku trzeba, by powiedzieć komuś „jesteś super, dobrze się spisałeś”, a jaką przyjemnością jest to słyszeć. Serce rośnie
w jesiennym stroju (2012-07-18 17:18)
Jak tylko przeczytałam tytuł pomyślałam - Nikola de Ser napisała coś nowego. I jak się okazało, nie pomyliłam się. Taka ładna miłość opisana, a własciwie dwie. Życzę, żebyście po latach, też zapewniali się iż ciasto na pewno się uda i nie szczędzili sobie komplementów. Żeby nie dopadła Was codzienność, typu "obiad ugotował, łaski nie zrobił, przecież byłam w pracy czy żeby na pytanie , jak ten placek, nie padała odpowiedź "da się zjeść"