- Wcale się nie kłócicie? - nie mogła uwierzyć moja kuzynka. - To nie jest normalne.
Sączyłyśmy latte, a ja właśnie przestałam pić i gorączkowo poszukiwałam w pamięci jakiegoś poważniejszego spięcia, które można by, przy odrobinie dobrej woli, nazwać kłótnią, ale nie, nic, jak na złość nic. Wychodzi na to, że jesteśmy parą nienormalną. Początkowo się nawet przejęliśmy i co raz, któreś, przy okazji ostrzejszej wymiany zdań, pytało z nadzieją: „kochanie, czy my się już kłócimy?”. Zawsze jednak spotykał nas zawód, bo jak tu mówić o konflikcie, skoro nikt nie podnosi głosu, nie wychodzi z pokoju, o trzaskaniu czymkolwiek nie mówiąc? Jak tu się uznać za pokłóconych, skoro się zaraz obejmujemy albo siedzimy obok siebie na kanapie i nie ma wrogiej ciszy między nami, tylko kot i wszystko jest w porządku? Więc przestaliśmy się przejmować i jakoś, bardzo ostrożnie, bo kto wie co się może takim wariatom, którzy się wcale nie kłócą, przytrafić, ciągnęliśmy nasz związek dalej. Aż go prawie przed ołtarz przyciągnęliśmy. Zgodnie. Bo babkę razem potrafimy upiec, zasnąć po 21 przed telewizorem, porządki zrobić, wydać kolację dla rodziny, a kłótni z prawdziwego zdarzenia nie.
A może jednak, któreś z nas ma jakieś zaburzenie? Jest totalnie zdominowane i nawet tego nie widzi. A to drugie, jak diaboliczny hipnotyzer z koszmarnych kreskówek, kręci ofiarą i bez końca narzuca mu swoją wolę. Owo zupełnie zwyrodnialcze uzależnienie jest jedną z możliwości, druga - to, że mamy oboje tak anielskie charaktery i jesteśmy tak fantastycznie dopasowani, jak się nawet Waltowi Disneyowi nie śniło. I cały dzień tylko „mój drogi”, „najmilsza”, „...ależ pozwól, że ja to zrobię...”, „...a jednak będę nalegał...”, „...to niewybaczalne zaniedbanie z mojej strony...”, „...pójdź w me ramiona!” i inne takie.
Nic z tych rzeczy. Mamy różne zdania na pewne tematy, różne upodobania, różne pomysły na spędzenie weekendu, różne teorie na temat, kto ma spać na brzegu łóżka. Zawsze jednak jakoś się dogadujemy i zwycięża siła argumentów albo siła uporu, w przypadku konsekwentnego przetaczania się na upragniony skraj tapczanu.
Ostatnio jednak, kiedy mamy więcej czasu i częściej siedzimy razem w domu, obserwuję zaskakujące rzeczy! Otóż, niemal nieustannie, jedynie z przerwami na sen i toaletę, toczy się między nami bezkrwawa wojna, w której moja wizja naszego wspólnego życia, brutalnie zderza się, ba nawet gryzie, z wizją mojego narzeczonego. Każde z nas okutane w niewidzialny płaszcz imperatora, snuje swoje plany, obmyśla, co jak i kiedy i knuje, cóż to brzydkie słowo pasuje tu najlepiej, knuje, jak te zamysły wprowadzić w życie. Nikt tu nie jest ofiarą, szanse są bardzo wyrównane. Każde ma swoje racje i arsenał dostępnych środków. A co najważniejsze, żadne z nas nie reprezentuje ciemnej strony mocy, bo cele mamy chwalebne- chcemy, jak mawia mój mężczyzna, by się nam dobrze żyło.
Na przykład wczoraj skarżę się cichutko, że mnie boli gardło. Narzeczony podnosi głowę znad klawiatury, ponieważ sprawy zdrowia i profilaktyki w naszym domu zawsze go interesują i ordynuje bez przeprowadzania zbędnych badań: płukanie wodą utlenioną. A ja się po to w ogóle odzywam, bo liczę na, po pierwsze całusa, a po drugie szybki kurs do apteki po pastylki do ssania. I żadna kłótnia nie następuje, tylko festiwal minek z mojej strony i koncert wzdychania w wykonaniu lubego. Czasem poprzestajemy na środkach niewerbalnych, a czasem wykładamy kawę na ławę. Tak codziennie; kto kogo namówi na obiad, kto wreszcie umyje wannę, kiedy zabierzemy się za szukanie obrączek, gdzie spędzimy Święta. Wszystko zaczyna się od pomysłu, bo taka już przypadłość gatunku homo sapiens – ludzi myślących, że coś sobie układamy w głowie i rozglądamy się, jak to zrealizować. Ani to straszne, ani szokujące, raczej piękne i rozczulające, że mimo różnic, mimo swoich egozimów, swoich powodów, pobudek i racji, nie wyobrażamy sobie życia bez siebie.
Ciasta pieczone na Święta mogą dać do myślenia!
Taką babę potrafimy razem ukręcić!
A tu walka sera z makiem w pysznym seromaku. najsmaczniejsze razem