Halo? Kto nam pisze dialogi? Mojemu narzeczonemu i mnie. Proszę się przyznać i zrzec wynagrodzenia. Od długiego już czasu teksty się powtarzają, dialogi znamy na pamięć, monologi zresztą też. Te wypowiedziane głośno i tylko w myślach. Składam zażalenie! Jak przekonywająco odgrywać to nasze życie domowe, kiedy kończymy za siebie swoje kwestie, odpowiadamy zanim do końca wybrzmi pytanie, zaczynamy wypowiedzi od środka, a i tak wiemy o czym mówi to drugie. Ha! Z tego ostatniego zrobiłam sobie nawet sport – muszę się jak najszybciej zorientować, w jakim temacie jest obecnie mój ukochany, pociągnąć wątek i jeszcze ukryć początkową konsternację. A narzeczony to klasa sama w sobie! Siedzimy na przykład długi czas w milczeniu, czytamy albo klikamy i naraz on zaczyna : „ciekawe, jak to się skończy”, a ja zaczynam eliminować kolejne możliwości, czy mowa o aferze w polityce, sprzedaży samochodu przez rodziców, czy próbie pozbycia się moli. Albo rzuca nagle przy zupie: „w sumie mają teraz kłopot”. Kto? Znajomi z chorym dzieckiem? Szefowie z plagą L4 u niego w pracy? Kto do licha ciężkiego? Ale... ja też już doszłam do perfekcji i błyskawicznie łapie wątek.
Tak sobie rozmawiamy i doprawdy coraz częściej mamy nieświeże dialogi! Są hasła, na które nawet przez sen potrafimy zareagować. Na przykład, jak narozrabiam, jego wieczne:
- Taką jesteś narzeczoną...
- Jaką?
-Najlepszą!
Albo odpowiedź na wszelkie zarzuty:
-Weź te kolana, bo mi się w plecy wbijają!
- Są to kolana, które kochasz.
I tak dalej i tak dalej. Czasem by się chciało żeby jakoś inaczej było. A mnie się szczególnie marzy opcja „bardziej romantycznie”. Mój narzeczony uważa, że całą romantyczność można załatwić jednym „kocham cię”, co jest oczywiście wyznaniem ostatecznym, kosmicznym i atomowym, ale nie jedynym możliwym. Na czym by ta moja upragniona ckliwość miałaby polegać, nie potrafię mu wytłumaczyć, bo wtedy musimy gadać nowymi słowami, a nie znany dobrze tekstem, a nowe słowa są niezgrabne i nic nie wyjaśniają.
Aż razu pewnego ukochany zaniemógł, położył się do łóżka, odtrąbił chorobę i patrzył na mnie spod kołdry, jak może patrzeć tylko chory mężczyzna. Ja zamiast jak zwykle, zażartować z jego poważnego stanu, zabrałam się za gotowanie ryżu na mleku, na który miał ochotę, napełnianie wrzątkiem termoforu, głaskanie, pocieszanie, chodzenie na paluszkach. Słowem, mogłabym zawstydzić wszystkie troskliwe misie razem wzięte (czy ktoś pamięta jeszcze tę kreskówkę?). Każda akcja wywołuje reakcję, więc mój narzeczony mimo że słaby i marudny, był tak czuły i przemawiał do mnie takim Szekspirem, że jeszcze zamaszyściej mieszałam w garnuszku z ryżem. Spieszę wyjaśnić, że nie miał gorączki, nie majaczył i całkowicie odpowiadał za swoje słowa i za czyny. Bo czyny też miały miejsce.
Kto nam pisze codzienne dialogi? Niech się zwolni, a robotę niech przejmie ten, co się dorwał do scenariusza w owym pamiętnym dniu. Bo bardzo mi się nasze słowa i gesty podobały. Że co, panie reżyserze? Że sami sobie teksty produkujemy? I że dostałam to, o czym marzyłam, kiedy się zdobyłam na czułość i wyrozumiałość? Może taki jeden dzień na jakiś czas wystarczy... Łatwo sobie siebie wyobrażać jako wysublimowaną królewnę, a trudniej faktycznie cały dzień chodzić w niewygodnych pantofelkach. Jakby tak przewertować skrypty z naszymi dialogami to znalazłoby się tam mnóstwo miłości. Trochę jak z „Przeminęło w wiatrem”, trochę jak z Muppetów.