Ponieważ dziś ma być misiowo to miś się do Was uśmiecha. Nogi już ma niestety odgryzione. Dlatego też ten uśmiech taki niewyraźny. Łapać za misie albo co innego i miłej lektury!
Człowiek, młody człowiek, musi się nieźle namachać, żeby zdobyć dla siebie kawałek niezależności. Musi sobie i całemu światu udowodnić, że jest już dorosły. Nie jest to jakiś jeden akt, np. wyprowadzka z domu, bo od samej wyprowadzki jeszcze nikt nie wydoroślał. To zwykle cały łańcuszek rzeczy wielkich i małych, które trzeba zrobić, samemu. Bo jak się już człowiek wyprowadzi, to gdzieś się musi wprowadzić, z czegoś robić opłaty, wyżywić się i ogólnie utrzymać, na przyzwoitym poziomie, albo przynajmniej na powierzchni. Myślę często o tym, gdy wracam obładowana siatami do mieszkania, które jest takim właśnie trofeum niezależności. Wynajęte co prawda, ale czasowo jestem tu u siebie i nikt mi nie może powiedzieć, że coś robię nie tak. No tylko narzeczony może, bo też tu mieszka. Ale on zazwyczaj się nie czepia, nawet okruszkom na blacie dał już spokój.
Kiedy zakupy już zostaną strategicznie rozlokowane w szafkach – to znaczy słodycze pod ręką, a reszta jak leci, siadam sobie na kuchennym krzesełku i odpakowuję ciasteczko-misia. Odpakowuję jeśli wiem, że nie mam nic do zrobienia na już, że zaraz ktoś nie przyjdzie, żeby mi przeszkadzać. Czy nikt nie będzie dzwonił nie wiem, ale mam nadzieję, że jednak nie. Miś jest mięciutki, miły i smaczny, jest nagrodą po ciężkim dniu, który tak dzielnie przeżyłam, i ma zdecydowaną przewagę liczebną wśród naszych zapasów. Lubimy misie - narzeczony i ja – a one nie w każdym są sklepie, albo tylko w jednym smaku. Zazwyczaj więc kupuję większą misi ilość i staram się celebrować miłe z nimi chwile.
Ale nie o misiach być miało, tylko o dorosłości. Na mojej drodze do pełnej niezależności, położył się ostatnio cieniem wypadek z rękawiczkami. Dostałam je pod choinkę od rodziców, takie jakie chciałam, futrzaste. Zgubiłam przed upływem miesiąca, zostawiłam w którymś sklepie. Mimo, że się wróciłam do każdego, dzień zakończyłam na rękawiczkowym minusie. Przyszłam wściekła do domu i ze łzami, bo mi się takie wpadki często przytrafiają, a jest jakaś granica wytrzymałości. Pożaliłam się narzeczonemu i mamie – przez telefon. Mama na to, że nic się nie stało, że się mam nie martwić, że kupi mi nowe, ładniejsze, cieplejsze. Mój mężczyzna orzekł, że musiałabym mieć rękawiczki na sznurku, które by się mnie same trzymały. Jak powiedzieli tak zrobili. Przy następnej wizycie u rodziców mama podarowała mi nowe, rzeczywiście fajniejsze, futrzaki. Narzeczony przyniósł wełniane rękawice na sznureczku. Co za dobrobyt- ze stanu zero rękawic, zrobiły się dwie pary! Rodzina zaczęła dyskutować i uchwaliła, że trzeba te wełniane wszyć do futrzastych, żeby i jedne i drugie były do mnie na stałe przyczepione. Zupełnie przegapiłam moment, kiedy się z dorosłej kobiety stałam małą dziewczynką, która się skarży mamie, którą się pociesza, kupuje nowe (choć powinna marznąć, jeśli się o siebie nie zatroszczy sama). Tak się dałam urobić, że rzeczywiście te rękawiczki zszyłam, po tym, jak jeszcze kilkakrotnie w różnych miejscach zostawiałam jedną z futrzastych. I tak sobie chodzę na sznureczku, o przepraszam, ze sznureczkiem, na szyi.
Nie chodzi o to, że moi najbliżsi zachowali się wobec mnie nie w porządku. Zatroszczyli się przecież, okazali wyrozumiałość. To ja ustawiłam się w pozycji dziecka, weszłam w rolę, a oni się dopasowali. Ehhh.....ciężko tę niezależność zdobyć, jeszcze ciężej utrzymać. Pokusa żeby się tak ktoś zajął, zdecydował, wybrał, bywa ogromna. Czasem dobrze jej ulec, wejść pod kołdrę z katarem i dać się sobą zaopiekować. Bo czemu nie? Byle się pod tą pierzyną nie zrobiło za wygodnie i za przytulnie, bo się nie będzie chciało ruszać w do życia, w świat. A na świecie właśnie wiosna się zaczyna i wszystkie rękawice wylądują w szafach.
Ciasteczko-misia reklamuje się jako przysmak dla najmłodszych. Odrywam więc zawsze uśmiechniętą główkę i najpierw zjadam resztę. Ot tak, żeby było trochę mniej uroczo, puchato, bezpiecznie.