Historia, którą przytocze dotyczy moich narodzin, a świadectwo napisała kiedyś moja mama do katolickiej młodzieżowej gazety "Wzrastanie"
BASIA
Była upragnionym i oczekiwanym przez nas dzieckiem. Synek skończył już 10 lat, a błogosławieństwa nie było. Moja wiara była wówczas letnia, takiego niedzielnego katolika. W końcu doczekaliśmy się, lecz radość szybko została zmącona. Już w trzecim miesiącu, gdy była jeszcze pod moim sercem, jej życie zostało zagrożone. Szybka reakcja lekarzy i wszystko wróciło do normy. Nie na długo. W piątym miesiącu przeżyłam szok. Zaczęły odchodzić wody. Byłam w rozpaczy, gdyż bardzo pragnęłam tego dziecka. Kochałam je z całej siły. Czyżbym miała utracić ten skarb, którym mnie Pan Bóg obdarzył? Patrzyłam z nadzieją na zespół lekarzy. Może choć cień nadziei. Niestety, werdykt był nieubłagany i jednomyślny. Dziecka nie da się uratować! Zostawiono mnie w szpitalu pod osłoną penicyliny. Płakałam całymi dniami i nocami. Gdy zostałam odarta z nadziei, gdy zostawiono mi tylko rozpacz, zrozumiałam, że nie u ludzi mam szukać ratunku. Zostałam sama ze swoją rozpaczą - i swoim skarbem pod sercem, który tak energicznie dawał mi znać, że żyje, że JEST. Myślałam: - Mój Ty Panie Boże, nie zabierzesz mi chyba tego skarbu.? Zrodziła się we mnie głęboka wiara. Gorąco zaczęłam się modlić do Matki Bożej Nieustającej Pomocy, o łaskę życia dla dziecka. Choć targały mną niepokoje i życie stało się pasmem udręki, noce pełne koszmarów, nie ustawałam w modlitwie. To trwało trzy tygodnie, a potem już musiał być wywołany poród. Było to 4 grudnia, w dzień św. Barbary. Poprosiłam ją o wstawiennictwo, idąc na porodówkę. Byłam spokojna. Dziś zastanawia mnie fakt, że nie było przy porodzie żadnego lekarza, choć wszyscy wiedzieli, jak mi na tym skarbie zależy. Jednak Pan Bóg nad wszystkim czuwał i prowadził. Urodziła się kruszynka o wadze 95 deko, 34 cm długa. Zaraz po porodzie przeszła reanimację, raz, a potem drugi. Początkowo nie powiedziano mi, co się urodziło. Dopiero lekarz pediatra pokazała mi śliczną (choć szarą) buzię dziewczynki, gdy odnosiła ją do inkubatora. Za niedługo przyszła z zapytaniem, czy chciałabym ją ochrzcić, bo dziecko umiera. Mówię: - Basia niech ma na imię, gdyż takie sobie przyniosła. Okazało się, że Basia na ten chrzest czekała. Zaraz przyszła jej chęć do życia. Następne dni przyniosły same pozytywne wieści. Basia żyła i rosła. W szpitalu pozostała jeszcze dwa miesiące. Bardzo szczęśliwa i wdzięczna Bogu za dar życia Basi zabrałam ją do domu. Jeszcze raz jej życie było zagrożone, niedługo po powrocie do domu, ale potem nie miała już żadnych kłopotów zdrowotnych. Wyrosła na zdrową, ładna panienkę. Po latach byłam z Basią na pielgrzymce u Matki Bożej Łaskawej, której przemożnej opiece ją zawierzyłam. Gorąco ufam, że Matka Boża jej nie opuści. |
Iloria_S (2008-04-15 21:06)
Piękne... Ja też kiedyś doświadczyłam Bożej pomocy. To było niesamowite uczucie otrzymać od "Kogoś" pomocną dłoń i dosłownie i w przenośni...