Jeśli ktoś powie na początku lipca "Panie, w tym roku na Kaszubach jagód jak na lekarstwo!", nie wierzcie w ani jedno jego słowo, chwytajcie wiaderka, koszyczki i kanki, i ruszajcie na podbój lasu. Wystarczy odrobina cierpliwego wędrowania w poszukiwaniu lasu wypełnionego jagodzinami. Potem trzeba pokręcić się dociekliwie po okolicy, wyszukując te najpiękniej owocujące. Wiadomo przecież każdemu amatorowi niebieskich potraw, że nie zawsze krzaczki oblepione czarnymi koralikami są warte prawdziwej uwagi. Nie przy każdym jagodzinowym dywanie warto przykucnąć, rozpoczynając czasochłonny zbiór. Po latach nałogowego krążenia po kaszubskich lasach, nauczyłam się poświęcać wyprawie kilka wiaderek czasu więcej, aby potem, w nagrodę za cierpliwość, do koszyczka wpadły prawdziwe królowe brudzenia łakomej buzi. Utuczone czerwcowym deszczem, wysmarowane granatowym kremem do opalania...
Na jagody w mojej rodzinie jeździło się od zawsze. Niestety z wiadrami. Takimi piętnastolitrowymi, które należało wypełnić w godzinach między 8 rano a 16 po południu. Włożenie w rączki dziecka, jaki wówczas byłam, miniaturowej wersji wiaderka, mieszczącego 5 litrów drogocennego owocu, było zdaje się decyzją dość okrutną. Jagódki, skubane nieporadnymi paluszkami, wpadały na dno pojemnika z dość markotnym i nieczęstym dudnieniem i za nic nie chciało ich przybywać. Za to buzia robiła się coraz czarniejsza, sok powoli wpełzał w rękawy czerwonej kurteczki, a na spodniach pojawiały się tajemnicze kleksy. Czyżbym zamieniała się w jagodową biedronkę? Jak to w ogóle możliwe?!
Po kilku latach mama odkryła, że jej dziecko posiada niepowtarzalną zdolność prasowania pupą co okazalszych krzaczków z największymi jagodami podczas skomplikowanej operacji przykucania z wiaderkiem. "Droga mamo!", umiem już kucać bez wystraszonego krzaczka zduszonego między kolanami, co znacznie minimalizuje ilość plam na mojej pupie. Noszę też ze sobą do lasu mniejsze wiaderka, ponieważ wraz z przybywaniem pionowych centymetrów znacznie malała moja podatność na "bo trzeba nazbierać jak najwięcej". Wtedy jednak prasowałam, mama załamywała ręce, a babcia dyskretnie oddalała się w innym kierunku, żeby nie uczestniczyć w rozwiązywaniu problemu.
Już nie jeżdżę na jagody kaszlącym i podrygującym na dziurach pomarańczowym maluchem z babcią zajmującą całe siedzenie pasażera, a także obrzeża fotela mamy kierowcy - usiłującego znaleźć drążek zmiany biegów pod bratkami fioletowego fartucha wpadającego do kaloszków tak szerokich, że z pewnością pomieściłyby jeszcze jedną babcię. Wypady autokarowe też zdarzały się od czasu do czasu, jak przystało na porządnie prosperujący w latach 80 zakład pracy zatrudniający załogę gorliwie integrującą się przy bułce z jajkiem i termosach z wkładką. Musiały mi się dłużyć te jagodowe wyprawy, bo pamiętam z nich tylko świetliste poranki, które figlarnie ukrywały jagody pod mieniącymi się w słońcu listkami skąpanymi w kroplach rosy. A potem już tylko "Mamo, długo jeszcze?"i "Czy mam już dużo?" oraz "Ile jeszcze muszę uzbierać?". Po jakimś czasie mama udręczona moimi jękami, porywała się na heroiczny gest odwagi i przesypywała część swej zdobyczy do mojego wiaderka, które kilka chwil później, upojone radością majtało na boki w towarzystwie tak serdecznego śmiechu, że jagody perliście, jedna po drugiej, wypyrkiwały na zewnątrz, chowając się w gęstym mchu. Mama szybko zrezygnowała z empatycznych gestów i pytana "Ile jeszcze?" zdecydowanym głosem odmrukiwała "Pół wiaderka".
Kiedy uzbierałam swoje pierwsze samodzielne "pół wiaderka" nastąpił niespodziewany jagodowy gwałt na mojej duszy. Mamusia, bardzo logicznie acz niespodziewanie okrutnie capnęła wiaderko, dumę moją fioletową i "SZUST!", zdecydowanym gestem przesypała wszystko do swojego wiadra. Rykom rozpaczy nie było końca. No bo jak odróżnić moje jagody od maminych?! Próba wygrzebania ich spomiędzy "obcych" okazała się o tyle niemożliwa, że podczas odzyskiwania swej niezaprzeczalnej własności, wywaliłam wiadro w krzaki. Ja byłam granatowa od łez rozmazywanych rączkami uwalanymi jagodowym sokiem, a mama nie przestawała być czerwona ze złości. Nie mam pojęcia, co powiedziała babcia, która jak otyły Robin Hood wyłoniła się z nicości, ale od tamtej pory na wyprawy do lasu dostawałam kankę z przykrywką i robiłam z nią co chciałam. Raz udało mi się uzbierać do niej tyle jagód, że nie dało się wcisnąć pokrywki. Strasznie byłam dumna!
Pełne wiadro z jagodami udało mi się wywalić jeszcze raz. Nie potrącić, przewrócić czy kopnąć, ale właśnie wywalić. "Zwiewać i wywalić" to były dwa słowa mojego dzieciństwa. "Uważaj, bo się wywalisz!" - otrzegała mama, pani w zerówce i tata Basi, mojej koleżanki, gdy za szybko jeździłam na rowerze. "Ułeeeeeeeeee, wywaliłam się" - wrzeszczałam w niebogłosy, macając rozkwaszone kolano zupełnie pozbawione skóry, a za to z dużą ilością piasku w środku. "Wywal to, bo się otrujesz" - straszyła bez sensu mama, wyrywając mi z ręki kwiat mniszka lekarskiego. Teraz w odpowiedzi na polecenie "Wyrzuć śmieci" słyszy się raczej "Mam na to wywalone". Nie wiem kiedy i w jaki sposób to wdzięczne słowo zmieniło swoje znaczenie, ale nie będę ukrywać, że jego nowa jakość wcale mi się nie podoba.
Ale, ale... miałam pisać, jak wywaliłam wiadro pełne jagód. Było to tak...
Świętej pamięci babcia nie narzekała na niedomiar kilogramów. Lubiła kartofle ze sperką, kacze kuperki i skórę z pieczonego kurczaka, słoninę oraz tłuste kwaśne mleko. W czasie obu wojen doświadczyła głodu tak dotkliwie wrastającego w pamięć, że lubiła gromadzić zapasy kalorii na czarną godzinę. To była jej inwestycja w przyszłość. Inwestycja dziwna i nielogiczna, lecz psychicznie uzasadniona wpływem traumatyczych zdarzeń z przeszłości.
Dużo młodsza od babci ciocia Ziuta, przebijała ją rozmiarami pod każdym względem. Mimo ciągłego odchudzania konsekwentnie rozrastała się w każdą stronę. Na śniadanie zjadała górę kanapek, następnie zagryzała je kilogramem jabłek oraz dwiema misami truskawek, bo owoce przecież nie tuczą. Po każdym posiłku słodziła herbatę jakąś niewyobrażalną ilością cukru, dzwoniąc przy tym łyżeczką w drżącą ze strachu szklankę. Na domiar złego ciocia Ziuta lubiła wygłaszać. Zaczynała przemawiać, gdy tylko otworzyła oczy i nie przestawała wkładając w usta słuszne porcje wieczornej kaszanki z kartoflami. W mojej ocenie ciocia reprezentowała same wady. Nie lubiła zwierząt (poprzednia ciocia była w posiadaniu białego szpica z czerwoną obrożą, który łaskawie pozwalał zanurzać dłonie w swojej puszystości oraz jadał wyłącznie gotowaną cielęcinkę). Ciocia Ziuta natomiast na temat zwierząt miała zdanie wyrobione. "Likwidować!" obwieszczała ze wstrętem, odwracając oczy od mojego chomika, wypychającego policzki ziarenkami słonecznika. Na domiar złego podczas pierwszej wizyty, wręczając czekoladkę, powitała mnie słowami "Co się mówi, dziecko?" Mimo początkowej niechęci, postanowiłam się ciotce przypodobać. Co mnie podkusiło, aby wkraść się łaski wielkiej i strasznej ciotki? Nie wiadomo. Przyczyna tej nieuzasadnionej decyzji jest mało istotna w porównaniu w konsekwencjami, jakie musiałam ponieść w efekcie nietrafionego porywu serca.
Stało wtedy w dużym pokoju wiadro, największe jakie można sobie wyobrazić. Po brzegi wypełnione jagodowymi główkami, pracowicie przebranymi przez babcię, już bez listków i sosnowych igiełek, bez pajączków duszących się w ciasnych, ciemnych pułapkach. Stało sobie tuż przy tapczanie i triumfowało, chwaląc się bezwstydnie obfitością zbiorów.
"Ciociu, patrz, ile jagód nazbieraliśmy!" - poleciałam w kierunku wiadra, oczami zachwyconej wyobraźni obserwując z przemianę ciotki w dobrą wróżkę, przytulającą ciepło dziecinę spragnioną pochwały. No i stało się! Po coś, dziecko naiwne, pchało się w łaski ciotki?!
"Bum, bum, bum, bum" - ciężkie wiadro potoczyło się po pokoju, zostawiając za sobą rozpłaszczoną jak naleśnik niezdarną dziewczynkę z lekką nadwagą ukrytą w rajstopkach.
"Tududududududu" - podskakiwały prędziutko twarde jagody, kryjąc się pod meblami i wpadając do otwartej walizki cioci z wykrochmaloną różową bielizną.
Plan się nie udał, ciocia triumfowała, a mała niezdara na zapłakanych kolankach zbierała pogniecione jagódki, przysięgając w duchu wieczystą niechęć do ciotek dużych i okropnych, zmuszających dzieci do pracy ponad siły.
Wspominam czasem tę historię. Najczęściej chyba wtedy, gdy mijam targowe baby, siedzące okrakiem na stołkach i sprzedające jagody w ustawionych rzędem litrowych słoikach. Napełnianych z przechylanych powoli wiaderek z dziubkami, żeby łatwiej zsypywać drogocenne skarby. Myślę też o niej, gdy uzbieram większą ilość jagód. A lubię je zbierać pasjami. Za pewien rodzaj honorowego sportu uznałam coroczne wyprawy do pachnącego upałem lasu, muskanego burzowymi chmurami straszącymi brzozy i świerki i sosny. Głuchego na irytujące bzyczenie wszechobecnych much, obsiadających nosy i policzki. Bardzo lubię przy bębniącym potem gorącym deszczu piec jagodzianki albo zalewać galaretką jagodową pierzynę jagód ułożoną na słodkim serniku. To jest mój mały smak środka lata.
Zamykam też jagody w słoikach. Zawsze w postaci gęstego dżemu, nigdy w słodkim soku. Wolę nakładać je łyżką na naleśniki z twarogiem i śmietaną niż oglądać w makaronowej zupie, tak lubianej przez moją mamę. Robiła ją w sposób przedziwny, wykładając ugotowany makaron (zawsze wstążki) na talerz i zalewając czymś w rodzaju kompotu z jagód. Ten jagodowy maminy rarytas jadany na ciepło lub na zimno w postaci chłodnika kojarzy mi się z kulinarnym koszmarem dzieciństwa. Kto wie, może przyjdzie jeszcze czas na moją wersję zupy jagodowej. Wyobrażam ją sobie z pulchnymi kluseczkami, włożonymi ostrożnie do jagodowego słodkiego kompotu z odrobiną wanilii i cytryny, z białkową słodką bezą na wierzchu, a może z kleksem bitej śmietany... Na razie z zupą wygrywają upudrowane gofry z jagodami w żelu oraz cienkie jak papier naleśniki z jagodami i porcją waniliowych lodów.
Inne artykuły z tej serii: Uzdrawiająca moc jagód