Pomodlę się do pana Jezusicka naszego, który już już na ziemski świat się wybiera (zara mu będzie trzeba siana na wieczór w izbie nagotować), a jak z kolan wstanę, zęby natrę dobrze czosnkiem, aby nie bolały. Gdy bakaliami wcale nietradycyjnymi zwyczajowo jak co roku poczęstują, orzecha pogryzę, żeby się od zębowego bólu podwójnie zabezpieczyć. Jabłko jeszcze zjem, żeby gardło czasem nie bolało. Potem w starą babę się zamienię, ale zamiast żebrać jak co dzień (o nie, tego dnia nie wolno prosić, bo cały rok od chałupy do chałupy chodząc nic się od ludzisków nie dostanie) gospodyniom wejdę za próg słowo mądre rzec, aby nie prały i nie przędły w przeddzień Bożego Narodzenia, bo ułomne dzieci urodzą. Latają tego dnia po świecie duchy zza światów, między żywymi przebywając, to i godzić się z nimi trzeba. A jak kołowrotka jaka zapomni na czas schować, wjaracjanicą będzie po lesie latała i straszyła. Więc niech uważa lepiej. Cerować i szyć tego dnia też nie wypada, bo takim urokiem oblecze co w nadchodzącym roku nowo uszyte czy na jarmarku kupione, że się będzie darło, targało i na zmarnowanie wydać trza będzie wszystko. A motanie nici wilki do wsi sprowadzi i nawet wcześniejsze pacierze do Mikołaja i daniny zanoszone dobremu świętemu nie zaradzą.
Pouczona przez babinę w zabobonnych obyczajach świątecznych pierwszą we wsi gospodynią stać się zapragnę. Z córkami izbę "od drzwi" zamiotę, żeby duszyczek z domu nie wypędzić ani kawalerów nie odgodnić, na siedzisko zawsze dmuchnę nim spocznę, aby żadnej nie przygnieść. Na chleb ciasto zagniotę, a ręce prosto z dzieży wyjąwszy, zaniosę przed sobą do sadu, aby objąć miłośnie drzewa nie dające owoców, "ródźcie" mówiąc do każdego z wigilijną czarodziejską mocą. Uważać będę, by nikt z domu niczego nie wydawał bo też i niczego w przyszłym roku się nie dorobi, jak sam tylko pożyczać będzie.
A potem jako że w ten dzień szczególnie dobrym gospodarzem być się godzi, ciepłe portki na mróz założę i niepostrzeżenie pójdę psikusa jakiego uczynić w ten świąteczny wyrozumiały dla psotników czas. A to kobietom klęczącym w kościele przy modlitwie spódnice zszyję, aby się poprzewracały, do domu wracając, a to siekierkę sąsiada przy swoim płocie położę, a jak niezwyczajnie szczęsny rok się trafi to i może z Kubą parobkiem wóz drabiniasty Wojciechów wciągnę na dach stodoły. Oj będzie się powodziło przez rok cały, gdy nikt na figlach nie przyłapie.
Wody, węgla i drzewa zapas na na całe święta zawczasu przygotuję, bo to, co zniesie się do mu po wieczerzy i tak myszy zjedzą. Pomnę, by nie motać biczy ni wełny, bo zwierzęta pokręcone mogłyby urodzić się, młócki zabronię, aby nie rodziły się chrome, trząść niczym nie będę, by nie skazywać tego, co się na wiosnę urodzi na chorobliwe drżenie.
Potem pod drzewem stanę, czekając aż tatko siekierą upatrzoną jemiołę strąci. Okrakiem stanę i z rozcapierzonymi ręcami, aby po czuprynie nie dostać, gdyby ziemi dotknęła - złapać w locie ją muszę. Poniesiemy po Wigilii taką gałązkę wraz z woskiem do ula, aby obfitość miodu w przyszłym roku była. Z lasu jeglijkę na saniach przywiozę, pod pułapem podwieszę w izbie, gospodynię z dziewuchami zawołam, aby jabłkami, orzechami, światami i jajkami zielone gałązki przystroiły. Niech się w przyszłym roku darzy dzięki tym życiodajnym symbolom świąt, niech się darzy.
Snopy czterech zbóż rozstawię w kątach izby. Kłosy zebrane z pola jako ostatnie w nich stoją, kryjąc tajemnicę przyszłorocznego urodzaju, błogosławieństwo przyrody przekazywane cicho gospodarskimi ustami. Siana na podłogę i pod obrus naniosę, aby wspomnieć Jezusową stajenkę i żłóbek. Siekierę, sierp albo i pług pod stół włożę, aby nogi twarde jak żelazo były i na cierniach się nie kaleczyły.
Wreszcie zasromam się współcześnie schowana za plecami zaprzeszłego czasu, ja z jednym z rodzajem kapuściano-grzybowych pierogów, z barszczem bez uszek, z bezsensownie wielkanocnym sernikiem bez bakalii, który zapada się w sobie ze wstydu, że podano go na Święta Bożego Narodzenia. Zadziwię się, że tak się liczą te potrawy wigilijne, tak odliczają parzyście lub nieparzyście zależnie od regionu i zamożności, zgłaszając swą niezastąpioną od dawien dawna obecność - te z lasu, te z pola, z ogrodu, z sadu oraz wody. Bo gdyby cos opuszczono, oj nie obrodziłoby w przyszłym roku.
Popatrzę jak, gdy pierwsza gwiazda zaświeci, zbierają sie domownicy w izbie, a chłop poważny przed dom wychodzi i z przekonaniem zaprasza na wieczerzę wigilijną wilki i inne zwierzęta. Bo wedle prastarych wierzeń to, co przychodzi z krainy śmierci nie tylko ludzką, ale i bydlęcą postać przybiera, toteż nie wolno tego dnia nikomu gościny bronić.
Przy stole wiek miejsce mi wyznaczy. Nie uchodzi siadać do wieczerzy inaczej jak w porządku nadanym przez Boga, bo i w takiej kolejności ze świata powinno się odchodzić. Nie może więc młody przed starym do stołu lecieć, choć mu spieszno do miski, aby mu śmierć przedwczesna nie była pisana.
Modlitwy w skupieniu, pobożnie wysłucham i uśmiechnę się ciepło do tych potraw postnych kapustą i miodem pachnących, z których najpierw z namaszczeniem po łyżce odkładane opłatkowe dla zwierząt, mimo że w brzuchach od samego rana głodno i burcząco.
W gospodynię na chwilę się zmienię, bo tylko jej odchodzić od stołu było wolno i wymknę się cichutko podczas kucyi, aby przez dziurkę od klucza zobaczyć, kto na wolnym miejscu przy stole siedzi. A podglądając z naiwną mieszanką pogańsko-chrześcijańskiej wiary, będę miała przed oczami na tym miejscu pustym Najświętszą Panienkę, która po latach dzięki skutecznej ambonowej edukacji zastąpiła zmarłe dusze, a potem sama musiała oddać miejsce biednemu samotnemu wędrowcowi, szukającego strawy i schronienia, kostniejącego w zamkniętym symbolu talerza, który i tak w końcu tam i ówdzie powoli zaczął zanikać. Ech, pamięć ludzka i czas nieubłaganie płynący...
Pojadając powoli i godnie i bacząc, by łyżka z rąk nie wypadła, bo w ciągu roku mogłabym umrzeć, będę syciła oczy tą bielą obrusa, tym porządkiem przedwiecznym solarnym i boskim, symbiozą świata ziemskiego i wiecznego, który wyznacza jednostajnym zegarem rytm ludzkiego życia. Istnienia, które poczciwie i pokornie z niewzruszoną wiarą, że tak należy, poddaje się temu, co niosą wieki.
Przyganiona przez gospodarza, spróbuję każdej potrawy i zapamiętam, że tego, co chciałam wzgardliwie pominąć w tym roku, w przyszłym mogłoby przeze mnie zabraknąć. Sprawdzę jeszcze, czy podczas wieczerzy miałam przy sobie pieniążek, by mi dobrobyt zapewnił i stół pod obrusem pomacam w poszukiwaniu łańcucha niezbędnego, by się chleb zawsze domu trzymał.
Z zazdrością zerknę na łypiące znad rumianych policzków, śmiejące się oczy panny, która dobrą wróżbę z siana spod obrusa wyciągnęła. Zielone było jej źdźbło - jeszcze w zapusty przywdzieje ślubny wianek. Gdyby jednak sięgnęła po źdźbło zwiędłe, musiałaby na męża jeszcze poczekać. Najgorzej żółte wróżyło - na staropanieństwo skazywało niebogę.
Z zadumy wyrwie mnie kutii kapka na głowę spadającej. Mało komu tego wieczoru skwapliwie przyklejała się do sufitu z łyżki w górę rzucona, wróżąc rychłe zamążpójście. Może wyjdę jeszcze z pannami przed dom, aby echo moich nawoływać powiedziało, z której strony świata wybranek serca nadejdzie.
O zwierzynie pamiętać będę, a jakże, w poważnego gospodarza wszedłszy ciało, wezmę jadło wymieszane z opłatkiem i pójdę do stajni koniom podziękować za ciężką pracę, cielakom ponakładam opłatka na szorstkie ozory, aby się ładnie bydlątka darzyły, a potem krowom powtykam do miękkiego pyska, aby mleko dawały. Do sadu po ciemku z siekierą powędruję, popukam obuchem w drzewa, pytając "Będziesz rodziło czy nie?" A domownicy w imieniu każdego z drzew odpowiedzą "Będę rodziło", obwiązując je powrósłami skręconymi z wigilijnej słomy.
A potem wspomnę, jak gromadą przedzierałam się zagwieżdżoną nocą przez śnieg i mróz sążnisty, aby podczas pasterki obaczyć Jezuska maleńkiego w żłóbku. Aby znaleźć należne mi miejsce z wiejskiej hierarchii wynikające i nie śpiewać głośniej niż najważniejsi z gromady, ani się do ołtarza przed innymi nie pchać. Zachłysnąć się przepychem boskiej chwili, co zgniata człowieka dawnego wielkością i tajemnicą.
I nie budzić się z tego majaku świątecznego, nie budzić... miarowo sunąć do strzechą krytej chałupy, na wpół sennie patrząc na szeroki zad kasztana leniwie ciągnącego sanie pełne pobożnych bab w kożuchach. Nie wracać do orzechów z czerwoną pieczątką na skorupce, do uszek z farszem z Biedronki, symbolicznie plastikowej i doskonale aromatyzowanej choinki, do pustego talerza świąt bez dawnej zawartości...
Zostanę tam, gdzie ciasto na pierniki zagniatało się tygodniami, tam gdzie świerki prawdziwie życiodajne, śnieg bielszy, kapusta lepiej smakuje i wilki na wieczerzę zaprasza się co roku. Zostanę, wierząc, że było prawdziwiej, mądrzej, godniej, lepiej. A gospodarze ze służbą siedzieli wespół przy jednym stole, wieczerzając jak Pan Bóg przykazał.
miauka (2008-12-14 22:05)
Wkn fantastycznie napisane. Bylam gospodynia i gospodarzem i wilkiem nawet bylam....