W maju tego roku do Stanów rzuciły mnie zupełnie niezwykłe okoliczności. Pojechałem tam na Finały zawodów zwanych „Odyseja Umysłu” z siedmioosobową grupą młodzieży licealnej. Nie będę - zapewniam was - rozwodził się nad istotą mojego wyjazdu, aczkolwiek odnieśliśmy za oceanem sukces, ale o tym dopiero na końcu tego artykułu. Pod względem kulinarnym - o czym pisałem w tekście „..i jeszcze frytki do tego” Ameryka zaczynała się już w samolocie - mimo że lecieliśmy liniami Air France, zaskoczono nas niezwykłą potrawą, o której wszyscy myśleliśmy, że ma być na deser spożyta. Otóż, po przebrnięciu przez podgrzane na tacce francuskie kurczę, marchewkę-mini, oraz ziemniaki w trudno rozpoznawalnym sosie, jako deser oczekiwało nas wysokie trójkątnie ukrojone ciastko szczelnie owinięte w celofan. Jego barwa znamionowała coś jakby ciasto makowe z domieszką skórki pomarańczowej. Było lekkie i dość puszyste w dotyku - wciąż przez celofan. Nie pamiętam już, kto z nas jako pierwszy otworzył te puszkę Pandory - jednakowoż rozczarowanie było podobne jak w greckim micie. - To nie jest ciasto! - wyjaśnił mi jeden z podopiecznych - nie jest słodkie! Słodkie, nie słodkie - osobiście zabrałem się do rzeczy, mając już jednak pewne obawy. I tu prawda wyszła na jaw. Mieliśmy do czynienia z curiosum: w trójkąt ukrojoną kanapką z szarego pieczywa o trociniastej konsystencji - na dodatek przełożoną czyms w rodzaju sera z przyprawami (stąd mylny wniosek dotyczący ciasta makowego!). Pewność, że uraczymy się po francuskim kurczęciu prawdziwie francuskim gateau, spełzła na niczym. Popilismy zatem wodą mineralną - pakowaną podobnie jak śmietana 12% w Polsce i tak dziesięć tysięcy metrów nad ziemią mogliśmy przygotowywać nasze żołądki do prawdziwej kulinarnej bitwy na bezkresnych polach Stanów Zjednoczonych Ameryki. A było się do czego przygotowywać. Los rzucił nas do kampusu uniwersyteckiego w stanie Michigan, ale mogło to być równie dobrze Oakland, Ohio, Wisconsin, Salt lake City, bądź Orlando; stołówka kampusu uniwersyteckiego w USA jest jedna i ta sama, a kieruje się serwowaniem gotowych półproduktów zwanych tu szumnie jedzeniem. Na początek: smażone w głębokim tłuszczu frytki w każdej postaci, podejrzanie kruchy bekon, jakieś kulki udające kartofelki a podobne do groszków ptysiowych tyle, że zawierające więcej powietrza. Jajecznica - a jakże - świeża, której u nas nie podanoby nawet na zapleczu bazy PKS-u w najdalszych rubieżach Rzeczypospolitej. Napoje: do wyboru wszystkie odmiany coli z od „height” do „super-light”, a nawet jakiś niebieski płyn niewiadomego pochodzenia, który niektórzy próbowali. Herbata? Owszem! Ceremonia zaparzania herbaty polegała na pociągnięciu wajchą i strumień złocistobrunatnej cieczy sam tryskał do plastikowego kubka. Owoce o wyglądzie gipsowych atrap piętrzyły się na tackach, a truskawki wielkie jak Teksas już dawno rozstały się z kolegą o imieniu: smak. - Wygląda jak polski obiad - pochwalił się Rafał, komponując kulki ptysiowe, udko kurczaka (głębokie złoto a la solarium) i twarde kawałki marcheweczki z groszkiem. Nawet zrobiliśmy zdjęcie, bo tak to ładnie wyglądało. Tylko, że potem trzeba było ten zestaw spożyć. I tak dzień w dzień, przez pięć dni: taca, tłuszcz, bekon, ptysiowe, kolorowa truskawa, polerowane winogrono, cola bardzo lajt/herbata - po sekundowej ceremonii zaparzania i na deser: ciasto (jak u mamy - tak się nazywało) z przewaga słodziku nad smakiem. Przyzwoicie zbudowany młodzieniec lub niewiasta maja czasem ochotę przegryźć coś między posiłkami. Nad Wisłą każdy osiedlowy sklepik wielkości połowy kiosku Ruchu 1 oferuje nam bogactwo doznań - serki, śmietany, wędlinki, pasztety drobiowe, jogurty, kefiry, mleko, masełko, tudzież; jabłuszka, banany, mandarynki, nie wspominając o owocach sezonowych, warzywach, oraz rzecz jasna - pieczywku. I tu: bułeczka, rogalik, kajzerka, chlebuś krojony / cały / razowy / koszykowy / wiejski / miejski itd...mmm. Palce lizać! A osiedlowy, lub uniwersytecki sklepik w Michigan? Ha! Był takowy na parterze naszego akademika, otwarty - a jakże do 24.00, prowadzony przez przemiłych wysmajlowanych studentów, gdzie jednak cała nasza wiara w potęgę państwa amerykańskiego obracała się w gruzy! Dlaczegóż to? Przecież było w nim pełno jedzenia - jednak - nie jedzenia, produktów - jednak - półproduktów, żywności - jednak - nie żywności. Chleb? Skądże! Serek? Impossible! Kefir, wędlinka, mleko - not exist! So, what? Batoniki! Całe stosy, naręcza, półki uginające się od batoników. Nad nimi: napoje; bąbelek bąbelkiem pogania, potem: gumy do żucia (60 rodzajów) i chrupki, chipsy pakowane w szeleszczące torby o rozmiarach MAXXXX jak u nas jedzenie dla dużych psów (zapas półroczny poproszę!). Więc niby masz jedzenie, ale nie najesz się. Nie przyrządzisz nic, bo wszyscy już za ciebie przyrządzili: umyli, pokroili, przysmażyli, liofilizowali, wysuszyli, zapakowali, odciągnęli tlen i czekają: kupisz. No bo nie masz wyboru. Ale co z tytułem artykułu? Zapewne zadajecie sobie to pytanie. Otóż po zakończonym szczęśliwie pobycie w miasteczku uniwersyteckim i po finałach zawodów „Odysei” pojechaliśmy na zasłużony odpoczynek do losowo wybranej rodziny amerykańskiej w miejscowości Rochester nad jeziorem Ontario. (Po drodze; dwa posiłki na lotnisku, jeden w samolocie - bez niespodzianek!). Rodzina przyjęła nas bardzo serdecznie, starała się pokazać to, co okolica oferuje (np. wodospady Niagara), a gdy nasz pobyt dobiegał końca postanowliśmy podziśkować naszym gospodarzom po polsku, prosto z serca - a jak najlepiej? Zgadliście! Zupą pomidorową! Prawdziwą! Nie będę bowiem tłumaczył, że gospodarze podejmowali nas po amerykańsku. Pizza, frytki, kurczak, ciasto z paczki, lody, pizza, frytki, cola, pizza, cisto z paczki, pizza, kurczak, cola, frytki.....i...hm? A! Pizza. Nic nie pachniało, nic się nie gotowało, nic nie skwierczało, nic nie odciekało, nie było tarte, ani drobione, ani ucierane, ani nawet przyprawione. Za to mikrofalówa ocierała pot z czoła. I po co im taka wielka kuchnia? Wyjawiliśmy im nasz wielki, słowiański plan. - Ach, tomate soupe! Great! Wonderful, but where buy it? It is in the can? Oh! You make it? Really? It' s possible? How? Here? In the kitchen? Great! You need something?.. Yes, we need całe mnóstwo rzeczy. Ale byliśmy w kraju, który wysłał ludzi na Księżyc, i gdzie hasło: skocz do sklepu po przecier pomidorowy -w ydaje się urastać do rangi kosmicznego problemu. Więc garnki? Mają, znalazły się, zakurzone nieco, ale są, sól - cóż, nie ma soli, pieprzu także, liście bobkowe - nie rozśmieszajcie mnie! Ryż! Owszem w markecie, przecier - a cóż to ten przecier? Keczup? Coś podobnego do keczupu. Gęstsze. A! Hot ketchup! Niezupełnie. Szkielet kurczaka? Skeleton? Oh, terrible, może udka? Udka będą. Pietruszka... he... coś zielonego, znajdziemy. Woda? Oh, no problem, w kranie. We have water. Many water. Great! - dobry początek. Market - duży, ogromny, nie taki jak w kampusie. Chciałoby się zaśpiewać jak OTTO: „W sklepie szerokim, którego okiem nawet sokolim nie zmierzysz.....”. Udka (pakowane po 25), keczup (taki gęstszy niby - odparujemy z drania wodę!) pietruszka! Sukces! Prawdziwa, ryż - 40 rodzajów, przyprawy są (poza bobkowymi). W kuchni ruch. Woda się gotuje (wyzwanie dla tej kuchenki), pałki kurczaka lądują w garnku. Dyskretnie odparowujemy wodę z keczupu, żeby się gospodarze nie obrazili. Magda sieka pietruszkę. Rozchodzi się ZAPACH. Mógłbym przysiąc, że za chwilę pod okna i drzwi zaczną schodzić otumanieni tą wonią sąsiedzi z okolicy. Klimat będzie jak w „Nocy żywych trupów”. Zapach tężeje, woda bulgoce, ryż się sypie, oka tłuszczu mrugają do nas swojsko: „pokażemy Amerykańcom, co znaczy prawdziwa polska zupa!”. Kuchnia zamknięta. Pilnujemy sedna tajemnicy: tu warzy się (w garnku!) godność kraju z nad Wisły. Że niby mali jesteśmy? Ale jaka pomidorówkę gotujemy! Keczup świetnie dubluje przecier, niezły z niego kaskader, kolorek ten sam. I zapach podobny. Sól, pieprz już w garnku, posiekana pietruszka aż przebiera nogami, żeby ją sypać na talerz. Ryż przepisowo mięknie, wyłączamy gaz. Miseczki przygotowane, serwetki, łyżki; pełna oprawa. Gospodarze cmokają z zachwytu. Tyle produktów połączyło się w jedną, taka smaczną zupę! Do boju! Trzeba przyznać, że sukces stuprocentowy, a i korzyść podwójna: nareszcie możemy zjeść normalny obiad! Bierzemy dokładki! Po powrocie do Polski czytamy maile. Przyjaciele, sąsiedzi naszych gospodarzy proszą o jedno: wyślijcie nam jeszcze raz przepis na tę „pomidorówke”. Hej! Stany podbite! I jeszcze jedno: finały „Odysei” w Michigan wygraliśmy. Drużyna zajęła I miejsce. Wasz Marengo |
luckystar (2007-12-14 22:25)
Z przyjemnoscia przeczytalam Twoj kolejny atrykul, tym razem na temat kraju, w ktorym mieszkam od 23 lat. Troche przypomina mi on wypowiedz mojej ciotki, ktora lata temu poleciala wlasnie do North Caroliny odwiedzic swoja corke (moja kuzynke), ktora mieszkala w jakiejs wsi zabitej dechami, ktorej nawet nie bylo na mapie samochodwej stanu NC. Ciocia, a bylo to na dwa miesiace przed moim wyjazdem do Nowego Yorku, krotko stwierdzila: "gdzie ty jedziesz, tam nawet nie ma chleba tylko jakas wata" jakiez bylo moje zdziwienie, kiedy wlasnie po przylocie do NY nie moglam sie najesc roznych przepysznych gatunkow chleba. No coz widocznie z widzeniem innego kraju, bo nie tylko Ameryki jest tak jak z zakochana dziewczyna, ktora patrzy i widzi to tylko to co chcialaby widziec. Potem po slubie wzrok sie zaostrza i zaczynaja przeszkadzac rozrzucone brudne skarpetki i niedomyte uszy meza :)))
Niemniej artykul bardzo interesujacy i niezaprzeczalnie napisany wspanialym piorem - Gratuluje i ciesze sie niezmiernie, ze kolejny talent zasilil szeregi Wielkiego Zarcia. Z pozdrowieniami - maryla