Ponieważ popełniony przeze mnie artykulik, którego lekturze właśnie zamierzacie się poddać, może wzbudzić niewielką ilość ambiwalentnych odczuć, zdecydowałam się asekuracyjnie poprzedzić go rodzajem niewielkiego komentarza. Otóż - na wstępie składam niewzruszoną i niezaprzeczalną deklarację uczuć ciepłych i pozytywnych żywionych do Świąt Bożego Narodzenia wraz z symbolami wszelkimi i wszelkich narodów, starymi oraz współczesnymi, rustykalnymi staro i nowomodnie. Uwielbiam te zwyczaje pogańskie i święte, przy których serce jak wosk topnieje, pod warunkiem, że ma się to (jakieś choćby) pojęcie o ich znaczeniu. Uśmiecham się ciepło, obserwując jak dzisiejsze choinkowe ozdoby przenika dziwnie hybrydyczny czy może eklektyczny duch słomy i plastiku. Nie bierzcie więc na serio ostaniego akapitu, w ktorym moja złośliwa przewrotność miesza się z kroplą prawdy i śmiesznej goryczy. Zapamiętajcie trzy wcześniejsze.
Gdy w Betlejem przyszedł na świat mały Jezusek, niedźwiedź mieszkający w polskich górach postanowił złożyć Nowonarodzonemu pokłon. Wybrał się więc do odległej wschodniej krainy, ale wyruszając martwił się, że nie ma dla Dzieciątka żadnego prezentu. Postanowił zabrać ze sobą to, co w jego lesie najpiękniejsze. Ściął dorodnego smreka, zarzucił go na grzbiet i rozpoczął mozolną wędrówkę. A choć nie był ułomkiem, ciężkie świerkowe drzewo przyginało go do ziemi tak, że co chwilę przystawał. Rad nierad zrzucił je ze zmęczonych barków i zaczął za sobą ciągnąć, a ono po drodze nabierało na soczyście zielone igiełki a to wodę z potoku, która zamieniała się w roziskrzone lodowe sople, a to rybki, które zauroczone mieniącymi się zamrożonymi diamentami szyszek wskakiwały na gałązki, a to puszyste ptaszki, które obsiadały coraz strojniejszy leśny podarunek. Gdy niedźwiadek wreszcie dotarł do stajenki, oczom Dzieciątka ukazała się przepiękna mieniąca się wszystkimi kolorami choinka. Zachwycające swą urodą bożonarodzeniowe drzewko złożone z darów natury.1
To pełen uroku opis narodzin Wigilijnej tradycji w postaci pięknej podkarpackiej legendy. Tak naprawdę choinkę w obecnej postaci znamy zaledwie dwieście lat, wcześniej, przed końcem XVIII wieku przystrajano nie całe drzewka, lecz pojedyncze zielone gałązki. W dodatku wcale nie z chrześcijańskich powodów. Ale zacznijmy od początku...
Już w starożytności gałęzie drzew laurowych lub oliwkowych służyły jako symbole błogosławieństwa i dobrobytu. W Atenach, jak donosił Arystofanes, podczas uroczystości ku czci Apollina dekorowano je wełną, wstążkami, figami, pieczywem w wyszukanym kształcie, a także naczynkami z winem, miodem i oliwą. Legendarny Homer wędrował podobno od jednego bogatego domu do drugiego, licząc na jałmużnę. Aby się odwdzięczyć za okazane miłosierdzie, przyniesioną laurową gałązką błogosławił dom, prosząc bogów o przychylność dla gościnnych gospodarzy. W starożytnej Italii, w której dość rozpustnie obchodzono saturnalia, laur wieszano na drzwiach lub przesyłano go sobie z życzeniami bogactwa i pomyślności. Na Kaukazie zieloną gałąź formowano na kształt korony cierniowej lub brody św. Bazylego. Czicziłagi, bo tak zwano ozdobę, pleciono i dekorowano w przeddzień Nowego Roku. Jako ozdób używano oczywiście wełny, owoców, pieczywa, monet, czasami świec woskowych. Gotowy świąteczny symbol nie od razu trafiał do wnętrza domostwa. Najpierw spędzał z gospodarzem noc poza domem i dopiero rankiem pojawiał się pod drzwiami, ludzkim głosem wołając: "Otwórzcie", a na pytanie "Kto tam" odpowiadał, że przybywa św. Bazyli, przynosząc szczęście i dobrobyt. Dopiero wtedy strojną gałązkę wpuszczano do domu, gospodarz odmawiał modlitwę, a następnie wieszał czicziłagi na honorowym miejscu, aby pełniła rolę świętego amuletu.2
Również i Słowianie mieli swoją zieloną gałąź przystrojoną jabłkami, orzechami, figurkami z ciasta, piernikami, świecami oraz dzwonkami, których dźwięk miał odstraszać złe moce. W Polsce różnie były nazywane, na rzeszowszczyźnie mawiano na nie jutki, w małopolskim sady, na Warmii i Mazurach jeglijki, ale najczęściej obwoływano je podłaźniczkami. Wybierano na nie małe drzewka, które ścinano o świcie w Wigilię, a następnie przycinano im wierzchołki, zostawiają tylko kilka bocznych gałęzi. Wieszano w określonych miejscach domu, jedną w drzwiach sieni po zewnętrznej stronie, drugą wewnątrz sieni, kolejną u pułapu w oborze, a najważniejszą, udekorowaną jabłkami, orzechami, kolorowymi wydmuszkami jaj oraz światami z opłatka w izbie, w której miała odbyć się wieczerza. Chroniły te życiodajne gałęzie od złych mocy, zapewniały szczęście. Dopiero wiele lat później choinka przybrała obecny kształt. Gloger wspomina o niej w Encyklopedii staropolskiej, informując, że pod koniec XVIII wieku przyjęto w Warszawie od Niemców zwyczaj ubierania dla dzieci sosenki lub jodełki.3 Już w tym czasie do tradycyjnych ozdób świątecznych zostały dodane cukierki, duża ilość świeczek i łańcuchy. Kościół, chcąc nie chcąc, musiał w końcu zaakceptować symboliczną ozdobę i nadał jej chrześcijańskie znaczenie biblijnego drzewa wiadomości dobra i zła. Wieczna zieleń iglastego drzewka, symbol nieśmiertelności, miała kojarzyć się z obietnicą nieba, obecność światełek wynikająca z dawnego kultu ognia, zaczęła oznaczać przyjście na świat światłości świata czyli Jezusa Chrystusa, łańcuchy stały się wężem kusicielem usiłującym zniewolić podatną na pokusy ludzkość, jabłka z niegdysiejszych symboli płodności stały się owocami grzechu z rajskiego drzewa. Innym ozdobom kazano symbolizować dary i łaski Boże, jakie spływają na świat wraz z przyjściem Odkupiciela.4
Ale któż dziś chce słuchać o dawnych symbolach... Dziś liczy się ilość, a nie jakość. Wielość wyboru przydaje nowych coraz bardziej pustych znaczeń Bożonarodzeniowym symbolom. Teraz możemy kupić choinki świerkowe zwykłe i srebrne, jodłowe kaukaskie, sosnowe, duże i małe, chude i grube, jasno i ciemnozielone... oraz białe, niebieskie i...a co tam, nawet czerwone. Prawdziwe i sztuczne. Te nieprawdziwe z igiełek miękkich lub kłujących, matowych lub błyszczących, a może takich i takich jednocześnie. I od razu przyozdobionych, żeby było łatwiej. Choinki żyłkowe, sianowe, makaronowe. Z sizalu na drucianym stelażu, z orzechów na super kleju, z szyszek i plastrów pomarańczy. Z samych bombek albo z samych lampek. Choinki dla młodych i starych, dla kotów, chomików i rybek. W sprzedaży już od 1 listopada. A te żywe, o to dopiero prawdziwy przed i poświąteczny zawrót głowy. Można je nabyć już miesiąc przed Wigilią, ale najlepiej poczekać z zakupem do samych świąt. Nie musimy się martwić, że zabraknie dla nas symbolicznego drzewka i zostaniemy na (wcale nie przysłowiowym) lodzie z symboliczną bombką w garści (bo gołoledzi to już nawet najstarsi górale prawie nie pamiętają, a bombek w każdym sklepie będzie na pęczki aż do Wielkanocy). Współczesne choinki rozpychają się bezwstydnie na każdym większym supermarketowym i osiedlowym placu. Można wybierać spośród ciętych i donicowych. Te ostatnie oferują (w sposób jawny lub utajniony) korzenie prawdziwe, udawane lub całkowity ich brak. Każdy znajdzie coś dla siebie. Nie trzeba się spieszyć. Najpewniejszą i wielokrotnie w przeciągu ostatnich lat sprawdzoną metodą kupowania niezwykłej choinki jest popołudniowa wyprawa autobusem w okolice miejskiego bazaru, przy którym na przestronnym placu ustawiają się handlarze świątecznymi drzewkami. Wszyscy oferują świeżo ścięte, gęsto i ciemnowłose okazy. Oczywiście wszystkie w okazyjnej, konkurencyjnej cenie, tylko trzeba wcześniej spytać, czy suma obejmuje całe drzewo, bo może tylko jego kawałek - na przykład jeden metr. Ale takie numery to nie z nami, doświadczonymi wykrywaczami popeerelowskich bubli. Nie damy sobie łatwo wcisnąć towaru niskiej jakości. Niespiesznie okrążamy plac, dokonując wnikliwych oględzin każdego krzaczka, liczymy gałęzie, oceniamy odległości między nimi, mierzymy długość czubka (nadspodziewanie długi może niekorzystnie wywindować cenę do góry). Pytamy kiedy cięte (oczywiście zawsze dzisiaj rano). Zadowoleni z odpowiedzi czym prędzej obłapiamy drapiący koślawy czarny tobołek, płacimy o wiele za dużo i przez gęstniejący mrok wleczemy choinkę że hoho w kierunku najbliższego przystanku autobusowego. Po drodze nie zwracamy uwagi na igły, których coraz mniej na gałęziach a jakby z każdym krokiem więcej na naszym płaszczu, a także na błoto, którego przybywa to z tej to z tamtej strony, w zależności od kierunku, z jakiego nadjeżdża mijające nas własnie auto. Nie zostajemy wpuszczeni do autobusu, ponieważ nasza choinka nie ma obowiązującego w środkach komunikacji publicznej elastycznego kondomika trzymającego w kupie gałęzie na baczność. Do domu z wyczekującą niecierpliwie pachnącego, dorodnego świerka rodziną docieramy więc nieco później niż planowaliśmy. Ten, kto otworzy nam i naszej choince drzwi ma do wyboru albo symbolicznie zemdleć z wrażenia albo umrzeć ze śmiechu, ponieważ po długiej i wyczerpującej podróży jego oczom ukazuje się łysa, mokra i zalatująca spalinami miotła.
Bardzo lubię Święta, a Wy?
1Kamocki Janusz Od andrzejek do dożynek, s. 22.
2Ziółkowska Maria Szczodry wieczór szczodry dzień
3Szymanderska Hanna Polska Wigilia, Warszawa 1988, s. 19.
4Ibidem, s. 18.