Drogie Panie wcale nie nie zwariowałam i nie przesadzam. Po pierwsze pracuję i nie mam szans na urlop przed świętami, po drugie nie chcę w czasie świąt myśleć "o Boże jaka jestem zmęczona", "chciałabym sie wreszcie wyspać", "kiedy ci goście wreszcie pójdą"," wyglądam okropnie..." itp., a po trzecie, wiele lat temu obiecałam sobie, że nigdy już nie pozwolę na to, żeby do świątecznego stołu siadać w nerwach, po domowej sprzeczce, tylko dlatego, że jestem przemęczona, nie mogę ze wszystkim zdążyć, rodzinka bardziej przeszkadza niż pomaga, a na dodatek koncertowo spaprałam jakieś danie. Założę się,że wiele z Was zna to aż za dobrze.
Jest październik, jeszcze nie ogarnął mnie świateczny amok, a więc pomału, spokojnie i bez stresu zaczynam świąteczne przygotowania. Początkiem jest... pażdziernikowa wypłata: przy okazji normalnych zakupów i szperając po internetowych sklepach staram się myśleć o upominkach, szczególnie tych drobnych, które z zasady mają być niedrogie. Tuż przed świętami nie ma co liczyć na naprawdę fajne drobiazgi za nieduże pieniądze, poza tym poczta działa jeszcze normalnie, więc jeśli kupuję coś w sieci to mam pewność, że przesyłka dotrze na czas. Niby wszyscy to wiemy, ale...
Z końcem miesiąca zaczynam już bardzo serio robić niektóre zakupy: głównie zapasy bakalii, maku, proszku do pieczenia i tego typu rzeczy, które spokojnie poleżą, aż przyjdzie "ich czas" , a o których często się zapomina i w ostatniej chwili trzeba biegać do sklepu, wtedy kiedy właśnie na zakupy nie ma czasu, a kolejki... W wielu firmach otrzymuje się świąteczne talony i często, gdzieś w początkach grudnia, przeznaczane są one na takie "drodne zakupy". A w sklepach już tłok, świąteczne dekoracje kłują w oczy, więc pakujemy do koszy kolejne pudło bombek, stroiki, które w domu wcale nie są juz ani piękne, ani eleganckie, rekalmowane "gotowce" i półprodukty, które nie są ani tak pyszne, ani tanie, a i czasu wymagają niewiele mniej niż "na piechotę" przyrządzona potrawa. W domu okazuje się że talony się skończyły, brakuje kilku produktów z listy tych "niezbędnych"... Może lepiej talon przeznaczyć na konkretny zakup lub "dofinansowanie" czegoś, a świąteczne dekoracje w marketach podziwiać nie mając w głowie lub na kartce trzykilometrowej listy zakupów? Mnie czasem wychodzi (czasem, ale się staram) i zawsze z korzyścią dla budżetu i stanu moich nerwów.
Przede wszystkim ok 1 listopada (ja mam wszystkie groby "na miejscu", więć nie podróżuję w tym okresie) nastawiam ciasto na piernik 6-cio tygodniowy. Ten czas mija ok. połowy grudnia i wtedy upiekę piernikowe blaty i pierniczki (robię je z tego samego ciasta), zapakuję w folię i pozwolę pięknie zmięknąć. Kilka dni później będzie jeszcze dość czasu na przełożenie pierników, lukrowanie, dekorowanie. W tym czasie staram się też zaopatrzyć w mięso na pasztet. Kupuję większą porcję, gotuję, kręcę przez maszynkę, przyprawiam i pakuję do jednorazowych małych foremek, które w foliowych woreczkach lądują w zamrażalniku i czekją na święta, lub inną okazję, kiedy taki pasztecik trzeba już tylko lekko rozmrozić i upiec, bez angażowania czasu na zakupy, gotowanie i... sprzątanie po całej tej zabawie. Pasztetowy zapas przydaje sie też po świętach, kiedy w sklepach remanenty, masarnie nie pracują i można kupić tylko średniej urody kawalki zafoliowanej wędliny. Zawsze przygotowuję jakieś 6-8 foremek, więc mam pole manewru w razie większej ilości gości lub jak już pisałam wcześniej - poświąteczną rezerwę. Tak, tak, wiem: najlepszy świeży, ale i tak normalnie piecze się pasztet kilka dni, przed świętami, a jeśli wyjdzie więcej to zamraża po upieczeniu. Testowalam ten sposób i nie polecam. Ale wracajmy do świąt. Najczęściej przy okazji 11 listopada trafia się jakiś wolny dzień i wtedy robię sobie pierogowy weekend. Przyrządzam farsze , lepię, gotuję i zamrażam w opisanych! woreczkach. Znów wykorzystuję sytuację i robię sporą ilość uszek z mięsem (jak nie będzie czasu, chęci lub pomysłu to z czerwonym barszczykiem będą świetną świąteczną zupką lub zostaną "zapasem" na jakiś inny, zwariowany, zalatany dzień), pierogi z grzybami, z grzybami i kapustą - te na wigilię, a jak jestem w formie, to jeszcze inne, bo przydadzą sie na przedświąteczne "zalatanie", kiedy późno wracam z zakupów, kiedy sprzątanie, same wiecie jak jest przed świętami.
W listopadzie wypatruję też ładnych kawałków mięsa. Raczej nie kupuję na święta gotowej wędliny, bo i tak wszyscy najchętniej zjadają domowe pieczenie i pasztety. Jak trafi się coś ładnego to kupuję. Jak większość gospodyń, z tym że ja nie pakuję takiego mięsa od razu do zamrażalnika. Nie chcę przed Wigilią kolejnego bałaganu - bo mięso trzeba rozmrozić, zamarynować (a w lodówce już mało miejsca) i dopiero upiec. Więc od razu myję i przyprawiam mięsko, obwiązuję sznurkiem, a zamrażam następnego dnia, jak się "przegryzie". Dzięki temu w połowie grudnia nie biegam po sklepach za chudym boczkiem czy karczkiem, nie upycham w lodówce produktów jeden na drugi a potem nie myślę że właściwie przedałoby się ją umyć i nie martwię się, że ser na sernik przejdzie aromatem czosnku. Zdarzało mi się nie raz wyjąć zamrożone mięsa w przedwigilijny wieczór, a w Wigilię raniutko upiec w fioliowych rękawach zanim jeszcze wszyscy wstali. I ZERO sprzatania i mycia! Jeśli planuję podać w Święta flaki, to też kupuję wcześniej i gotuję, a potem zamrażam. Dziki temu nie funduję sobie w wysprzątanym i pachnącym domu zapachu gotujących się flaków i oszczędzam ładnych parę godzin. Zostaje już tylko włożenie gotowych flaczków do rosołku, przyprawy i... po balu. Staram się również choć o odrobinę skrócić czas przygotowywania światecznych drugich dań, i jeśli będzie pieczeń to mięsko przygotowuję jak wyżej, jeśli bitki, lub jakieś pokombinowane kotlety - to mięso przed zamrożeniem kroję w plastry, ew. rozbijam i przekładam folią każdy plaster. Naprawdę polecam, to niewiele więcej pracy, a potem... każde pól godzinki mniej przy garach to dodatkowe pół godzinki na odpoczynek, fryzjera, czy po prostu sanki z dziećmi.
Jakieś 10-14 dni przed świętami gotuję bigos, gorący pakuję do słoi, studzę i do lodówki lub spiżarki (jak mrożna zima). Kiedyś gotowałam kilka dni przed świetami i jak był mróz to stał na balkonie lub w ganku i... zamarzał, a jak było niezbyt mrożno - to trzeba go było, na wszelki wypadek,codziennie zagotować, bo w lodówce już pełno i nie ma gdzie upchnąć wielkiego gara. A jak bigos "nie poszedł", to zostawał już taki "przegotowany, wręcz zmacerowany, i często albo od razu lądował w śmieciach, albo był zamrażany (bo szkoda), a w śmieciach lądował później. Od dwóch lat (dzięki Grażynko za pomysł) robię do słoików. Podgrzewam porcję, którą się zje, a jak trzeba, to można komuś dać "na drogę". Taki bigos, bez pasteryzowania, spokojnie wytrzymuje w lodówce do Nowego Roku, a jak się zapasteryzuje, to oczywiście jeszcz dłużej, a smakuje naprawdę jak po ugotowaniu.
A gdy Święta już za chwilę, nie martwię się, że nijak nie mogę kupić ładnego kawałka schabu, bo czeka sobie spokojnie na pieczenie, prezenty kupione, mój święty spokój udziela sie rodzince i wszsyscy chętniej angażują się w ostatnie porządki, kiedy z bardziej praco- i czasochłonnych rzeczy zostało już tylko pieczenie ciast, spokojnie opracowuję końcowa strategię - terminarz pieczenia zamrożnych mięs, serników i makowców i... nawet jest jeszcze czas na odpoczynek, paznocie i co tam kto lubi. Bo Święta są do lubienia wlaśnie, a nie do tyrania po nocach.
P.S. Wiem, że wszystkie Panie Domu mają jakieś własne sposoby na to, żeby było łatwiej, szybciej, a jednocześnie swojsko, "po domowemu". Może powstanie "ŚWIATECZNY UŁATWIACZ ŻYCIA", który pozwoli przetrwać ten piękny, ale jakże wyczerujący czas?
POZDRAWIAM WSZYSTKICH "WIELKOŻARCIUCHÓW"
ewiś