...i jeszcze frytki do tego, czyli Czar Świąt. Wyznacznikiem w świecie dzisiejszego spożywania posiłków jest Mc Drive - czyli szybkość w spożywaniu posiłków. Ideałem byłoby tylko zwolnić, ale przecież możemy nie złapać w locie torby z podwójną bułą, a zatem cali źli zatrzymujemy samochód, aby wreszcie odebrać nasz food, pięknie uwędzony w oparach Co2 wprost z rury wydechowej. Jemy potem w drodze, na czerwonym świetle, na skrzyżowaniu, na schodach, w windzie, w progu domu. Nawet nie wiemy, czy zjedliśmy, kiedy zjedliśmy i jak to to smakowało. Ważne jest, że oto właśnie wygraliśmy kolejną bitwę z Małym Głodem, który wywracając oczami zsuwa się za parapet. I do następnej potyczki! Ale oto zbliżają się święta. Wypadałoby zwolnić, odetchnąć, zreflektować się, odpocząć, usiąść (np. za wigilijnym stołem). Media namawiają nas do tego - rodzinny czas refleksji i spokoju. Zdawałoby się też, że cały globalny handel nastawiony jest na to, aby nam ulżyć, aby tylko przygotowania nasze do świąt stały się proste jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Całe niebiosa handlu schylają się do nas, ofiarując w dłoniach dobrodziejstwa współczesnej technologii spożywczej. Oto już mak przemielony po trzykroć i gotowy w puszce, to znów grzyby wysuszone do cna w torebce foliowej, tam też barszcz gotowy, przyprawiony, czerwony/biały (niepotrzebne skreślić) do wyboru, do wzięcia, ówdzie znowu ryba cała opanierowana, która już wcześniej tylko dla naszej wygody wyzbyła się w jakimś rybim SPA i ości i tłuszczu! Palce lizać! Zdawałoby się - święta gotowe. Tylko rozmrozić i nadmuchać choinkę, napompować uszka, kutię zagonić do miski, rozkazać barszczowi, aby sam się zamieszał. Na stół położyć obrus z gotowym - przyszytym do spodu siankiem - i zaczekać na strudzonego wędrowca (modląc się gorąco, aby jednak nie przyszedł!). Całe szczęście nie wszyscy - a już mniemam, że nikt z użytkowników tegoż portalu - nie ulega owej pochopnej modzie, wygodzie, gotowemu otwieraniu „święta z paczki”. Tak się składa bowiem, że głównym motywem, który świątecznym potrawom chciałem dziś poświęcić jest c z a s, a nade wszystko jego celebrowanie i niespieszność - odkrywana - od kilku lat w kilkunastu miastach całej Europy zrzeszonych w organizacji „slow city”. To im możemy zawdzięczać wyborną włoską szynkę z.... Ale o nich może w innym artykule. Zacznę od swojego przykładu. Kiedy rok temu (to się nazywa tradycja gotowania! - jak mówią Brytyjczycy - Since 2006) przymierzałem się do sporządzenia tortu makowego z małej okazji rodzinnej - więc wówczas suchy mak namoczyłem aż (!) 60 minut w wodzie, zastanawiając się, czy to aby nie za długo? Wydawało mi się bowiem, że owe 60 minut to zbędna zupełnie celebra w maku przyrządzaniu, a jeszcze przecież musiałem go przemleć aż raz (!) przez maszynkę! Dopiero posmakowanie owego torciku uświadomiło mi, co naprawdę oznaczał kryptonim „Pustynna Burza” - jeśli mówimy o makowym piasku chrzęszczącym w zębach! Zrozumiałem, że są potrawy, którym pośpiech zdecydowanie nie służy. Są takie, które dojrzewają do swojego czasu godzinami (jak mak), dniami (jak bigos), czy latami a wręcz dekadami (jak wino - choć niekoniecznie marki „Komandos”). Tradycja kuchni wigilijnej mówi o tym wyraźnie; przecież przygotowanie dwunastu (a niektóre źródła podają, że trzynastu na magnackich stołach), potraw (w tym rybnych), pochłania czasu ogromne ilości, a przygotowań, składników, frontu pracy, narzędzi, przestrzeni do boju odpowiedniej - jeszcze więcej. Nie zobaczymy tu nowych przepisów, ani nadzwyczajnych receptur, gdyż na stronie WŻ jest ich (wybornych i mistrzowskich) nadto. Jednak chcę Wam zwrócić uwagę jak ważne jest dostojeństwo i celebrowanie przy gotowaniu. Cóż bowiem - z jednej strony pani domu uwija się jak w ukropie, aby zdążyć ze wszystkim: sieka, mieli, zlewa, przesiewa, odsącza, a w przerwie nogą nastawia piec i zamyka lodówkę. Z drugiej strony nie pozwoli sobie na to - aby na przykład - zbyt szybko ciasto z pieca wyjąć, zbyt krótko mak w wodzie trzymać (oj,oj), zbyt popędliwie popędzać galaretę, aby się na karpiu ścięła jak należy. A bigos? Przegotować i przemrozić można go tylko raz, ale ze stratą dla bigosu i biesiadników. Można też od razu ciepłe ciasto zjeść prosto z blachy, lecz jaki żołądek to wytrzyma. Można miód do kutii rozcieńczyć wrzątkiem, aby się szybciej zlewał, lecz na cóż wtedy całowakacyjna praca pszczół? A zapach? Czyż nie uwalnia się dopiero wtedy, gdy powoli z rozmysłem gotujemy buraki do barszczu? Gdy kolejno gospodyni, czy też (w mniejszości raczej) gospodarz smakuje łyżką kolejne akty doprawianej i poprawianej zupy? A czy lubimy gdy ktoś nas pogania, szturcha z plecami, lub gdy właśnie wtedy, gdy trzymamy przez ścierkę (lub łapki) gorącą blachę z ciastem - zadzwoni - jakże ważny telefon! Wreszcie gdy układamy, ba! Raczej komponujemy stół, starając się, aby gałązki świerku odpowiednio grały z serwetkami, a talerze w idealnej od siebie odległości stały, gdy mamy dokładnie już opracowane miejsce, gdzie staną półmiski, a gdzie zabłysną sztućce - czy wtedy nadto się spieszymy? Przecież w przeciwnym wypadku położylibyśmy ceratę i „jazda z koksem”! Dlatego też namawiam gorąco, abyście umieli właściwe proporcje zachować, spieszyć się tam, gdzie to niezbędne, a czekać cierpliwie tam gdzie wymagane. Aby nie tylko dobierać właściwe proporcje, łyżeczki i szczypty przypraw, ale także odmierzać wewnętrznym zegarem czas, oraz aby się tym czasem delektować. Nadchodzi czas Świąt! I kiedy - jak nie w te zimowe dni - docenić rozkoszną powolność naszych kuchennych starań. Odpocznijcie naprawdę i - jak mawiali starożytni Rzymianie - festina lente! Wasz Marengo |