Zaraz Wam przekleję z wątku o lodówce moją przygodę ciekawa jestem jakie Was spotkały przygody oj ja miałam ich kilka
Powiem Wam coś śmiesznego jak to ja myślałam że moja lodówka dokonała żywota. Na dole zbierała mi się woda tam gdzie mam pojemniki na warzywa myślałam nareszcie koniec chura . Po czym kolega poradził mężowi aby odpiął ten wężyk na dole i sprawdził czy się coś nie zatkało. Mąż oczywiście jak to chłop sprawdzić musiał. Ja dostałam bojowe zadanie miałam zaglądac czy z dziury u góry coś nie wylatuje on miał dmuchać z drugiej strony na dole. Więc wsadziłam łeb w lodówkę i mówie - dobra już . Jak mój chłopina dmuchnął i jak za jednym razem nie wyleciały mi jakieś czarne gluty na twarz to mówie Wam masakra :):) Jescze pyta się mnie leci coś ? - a ja w tych glutach cała mu odpowiadam - już nie kochanie, już wyleciało.
No to na drugi raz zrób inaczej.Tam za tymi pojemnikami na warzywa powinien być mały otworek.Przeczyść go nawet patyczkiem do czyszczenia uszu.Ja jeszcze przelewam wodą lejąc z malutkiek koneweczki.I będzie po sprawie.
Mój znajomy znalazł MYSZ upieczoną w piekarniku hihihih masakra
co do piekarnika ( mam elektryczny) to kiedys robiłam malucha zapiekanki zawsze na jednej blasze mam bułke która się suszy na tarta i lezy ona na papierze do pieczenia. Zawsze ją wyjmuję jak coś piekę. Upiekłam zapiekanki po czym myk wsadziłam blache z bulkami do piekarnika. Chodzą po domu coś mi smierdzi, jakby coś się paliło, wyglądam przez okono wącham czy aby jakis sąsiad czegoś nie pali i właściwie miałam juz wychodzić z domu nagle patrzę a w moim piekarniku jakoś dziwnie jasno otwieram drzwi i aż sobie zaklełam o kur..
nie wiem jak to się stało ale tan papier się zapalil na szczęście mam zlew w poblizu i cała bułka wylądowała pod kranem.
Ja miałam kiedyś MYSZ w odkurzaczu....ale cuchło!!!Prosiłam męża" zajrzyj do odkurzcza bo śmierdzi niemiłosiernie".Alę męż jak to męż-zajrzał tuż za wlotem i stwierdził,że nic nie widać a mysz pewnie zdechła gdziś w kącie.'Może i masz rację pomyślałam,jako że mieszkaliśmy wtedy w starym drewniwnym domu".Ale przy następnym odkurzaniu powtórzyło się -smród jak diabli!!!!Odkurzacz wylądował w garażu,a ja wzięłam śrubokręt i rozkęciłam go jak tylko się dało.Okazało się że mysz weszła od wyloty i tam zakończyła swój żywot z niewiadomych przyczyn.Ale ja przy okazji kupiłam nowy odkurzacz,bo stary z garażu już nie wrócił(mąż zadoptował go na potrzeby własne)
Mnie sie trafila mysz w Kasi (takim niepradowym odkurzaczu). Do tego ta mysz byla jeszcze zywa. Nie wiedzialabym o niej gdybym nie zaczela sprzatac, a ona drapac. Poniewaz nie wiedzialam co z nia zrobic postanowilam jakos ja uspic. Pod reka mialam tylko denaturat wiec cala flaszke wlalam w kasie nie otwierajac jej zeby mysz nie uciekla. Jak mama wrocila z pracy smierdzaca mysz - ciagle zywa- wypuscila do ogrodu. Dodam, ze to bylo lata temu, gdzies 4-5 klasa podstawowki. Myszy u nas w domu nie byly niczym zlym - mieszkalismy na parterze a pol domu bylo obrosniete winogronem, wiec mialy latwy dostep do mieszkania.
Kiedyś w zamierzchłych czasach mieszkałam z narzeczonym w akademiku. Jego ulubionym zajęciem była hodowla rybek i imprezowanie po sesji. Akurat sesja się skończyła, a on cały zachwycony,że wszystko zaliczył zaprosił mnie na jakies święto piwa. To był wyjątkowo upalny lipiec, więc dosyć szybko piwko zaszumiało mi w głowie,a on nie chciał jeszcze wracać, więc wypiłam znacznie więcej niz powinnam. Powrotu do akademika nie przypomnę sobie za nic, pierwsza rzecz jaką pamiętam, to że obudził mnie potworny ból głowy i pragnienie. Wstałam z łóżka cała skołowana i zaczęłam szukać czegoś do picia, ale na wierzchu nic nie stało, więc bach idę do lodówki, a tam napój,złapałam i wypiłam myśląc " co za idiota napój w misce trzyma", bo niewygodnie mi było pic.Położyłam się znów spać, po jakimś czasie budzi mnie mój kochany i pyta"nie wiesz co się stało z tą wodą co była w misce?", ja mu na to, że wypiłam, na co on " o, kur..". Zaniepokoiło mnie to, więc pytam o co chodzi, a on jeszcze wkurzony na mnie "Wypiłaś rybkom wodę!!!"
Hi to m się przypomniało, jak bylismy na weselu mojej siostry. Luby przyniósł mi wodę mineralna, pepsi i piwo- gdybym nagle wstała i gdyby chciało mi sie pić.
Wstałam w nocy i oczywiście mi się chciało pić, hi. Niestety, nie miałam otwieracza do butelek, a byłam trochę ... hmmm... słaba. Próbowałam otworzyć butelke zębami, próbowałam otworzyć w zamku od drzwi.... W końcu zrezygnowałam i mając wodę, napoje i piwo... napiłam sie wody z kranu ;))
Miałaś szczęście, że nie udało Ci się otworzyć tego piwa, bo imprezę miała byś dużo dłuższą!
ale piszcie co Wam sie przydazyło bo o moich przeżyciach to mozna książkę napisac.;)
lodówkę to mój małżonek do dzisiaj wspomina. Wpadłam na pomysł ustawienia farelki na desce do prasowania, wtedy jeszcze miałam lodówkę do rozmrażania- o czasy :) Dumna jak paw z konstrukcji pomysłu własnego zostawiłam całość i czymś się zajęłam. Jak mąż mnie zawołał, już było po ptokach- z zamrażalnika zwisały plastikowe stalaktyty, roztopiło się na amen. Zaczęłam płakać i oczywiście kazałam mu "uklepać to jakoś". Tak się smiał, że nawet zły nie był....:)
Po śmierci mamy zabrałam się do rozmrażania lodówki(po raz pierwszy w życiu).To była jeszcze stara lodówka, strasznie żarła prąd. Jak wymieniłam ją na inną moje rachunki spadły o połowę!Powyciągałam wszystko wyłączyłam i czaekam, czekam, a tu nic!W końcu po kilku godzinach dzwonię do koleżanki: Ania, co jest, lodówka się nie chce rozrozić. Na to ona: A otworzyłaś ją
?NIE!!!A to czekaj tydzień!
Lodówkę mam Candy, energooszczędna, piekna i cacana, tylko niechcąco kupiłam kałasznikowa, a nie lodówkę! Strzela małpa!Małym drukiem miała napisane,że może wydawać dźwięki!To z reklamacją mogę się pożegnać.Chodzi cichutko.Po wyłączeniu rozpręża się coś w niej i stuka!Budzi to we mnie zwierza i nie zdziwcie się, jak wypowiem jej wojnę i zacznę kiedyś strzelać do niej!
W mojej no frost firmy LG było podobnie-bulgotała w nocy i wydawała dziwne nieokreślone dzwięki.Na ile się cieszyłam na tyle się na nią wkurzyłam.Wezwałam nawet serwisanta(który jechał ok 100 km),który powiedział ,że No frost tak mają!!!!..wpisał cosik w kartę gwarancyjną(nie zaglądałam do dziś) i wkurzony pojechał spowrotem(dobrze że nie było mnie w domu).Mam ją prawie 3 lata i się uspokoiła.Znajomi,którzy spali w salonie sąsiadującym z kuchnią na gościnnych kanapach nie zwracali na to uwagi.Ja nieraz w nocy chodziłam i nasłuchiwalam co się dzieje z moją lodówką na raty(jeszcze wtedy nie spłacone!!)."Zgłupiałaś,że łazisz po nocach?"-pytał mąż, a ja wkurzałam się bardziej bo przez dwoje drzwi słychać bulgoty to dla mnie za dużo!!!!Dodam,że u siostry było podobnie(marki nie pamiętam) i też się uspokoiło
moja nie bulgocze wcale. Moze to dlatego ze ja kupilam uzywana (wolnostojaca) i juz sie wybulgotala?. Druga tez nie bulgocze ale tez byla kupiona razem z cala kuchnia - jest wbudowana na aukcji. Byla tylko kilka miesecy uzywana a potem stala rok. Kuchnia byla wbudowana w domu na sprzedaz - zamierzano ja sprzedac wraz z domem ale nowy wlasciciel domu zrezygnowal z wbudowanej kuchni gdyz zaplanowal wyburzenie scianek dzialowych.:-)
Omoich też-jest ich tyle że nie wszystkie pamiętam.Pamiętam jak smażyłam pierwsze naleśniki....jako młoda gosposia...Smażyłam je na kuchni z prawdziwego zdarzenia-po prostu na piecu kaflowym-ale nie o to mi chodzi...Ciasto było dobre bo zrobiła je teściowa a ja smażyłam>obracały się świetnie i pomyślałam,że spróbuję podrzucić.Podrzuciłam dość wysoko( widziałam w TV),leciał pięknie ale ....spadł na płytę kuchenną.Było trochę smrodku i śmiechu.Ale się nauczyłam!!!!!Dzieci jak były małe to lubiły patrzeć jak mama podrzuca naleśniki"babciu,a czemu ty tak nie robisz?"pytały
Ja też miałam przygodę z lodówką(jak mówię lodówka to zawsze chodzi mi o chłodziarko-zmrażarkę).Wprowadzaliśmy się do nowego domu i chcieliśmy mieć szarą lodówkę,a że kasy na wszystko nie mogło wystarczyć to postanowiliśmy białą przemalować na szarą(mamy w kuchni meble szare i wykończenia chromowe)>kupiłam 2 rodzaje farb:sprey i tradycyjną>mąż przetarł lodówkę papierem ściernym i wziął się do malowania.Ale dobrze że malowanie zaczął od strony,która miała być od ściany,bo z efektów nie byliśmy zadowoleni-powychodziły jakieś ciapki -nie wiadomo co....Zniechęceni wnieśliśmy lodówkę jak była(białą) i śmieliśmy się sami z siebie,że na malarzy nie nadajemy się...Ale ta lodówka nie pasiła nam i przy najbliższej okazji kupiliśmyna raty dużą szarą,a tą wynieśliśmy na górę do części domu niewykończonej i postawiliśmy ją na drewninej pięknej podłodze(nie lakierowanej jeszcze).Przy braku prądu lodówka wylała na naszą podłogę....to my ją spowrotem po schodach jeszcze niżej-do piwnicy wynieśliśmy.Stała sobie szczęśliwie jakby nic,aż tu pewnego razu zaglądam po truskawki i zgroza!!!są bliskie rozmarznięcia!!!Przełożyłam je do drugiej zamrażarki,a tą wymyłam myśląc że mi się odpłaciła za moje niedbalstwo.Włączyłam ją po myciu i dalej NIC.Nie mrozi,bo pewnie się zepsuła.Szkoda pomyślałam,bo 8-letnia mogłaby dobrze służyć zwłaszcza przy dużych imprezach do przechowania ciasta.Był wtedy ok 20 stopnowy mróz na dworze i w piwnicy było zimno jak diabli.Minęło trochę czasu i postanowiłam ją naprawić bo pewnie taniej niż kupić nową."Zaufany "mechanior przyjechał w czasie mojej nieobecności i z mężem poszeł do zepsutego sprzętu....włączył go i ....stwierdził że działa!!!Męż z winą niewiniątka sprowadził mnie do wyjaśnień."No nie mroziła"-mówię..."ale mrozi"odpowiedział mechanior"A czy przypadkiem zimą nie przestała mrozić?????"-Zgadza się -odpowiedziałam.To wszystko jasne-taka chłodziarko-zamrażarka jest dostosowana to temperatury pokojowej i jak jest zimno to termostat się nie włącza i wygląda że nie mrozi,a pani ją wogóle włączała przed moją wizytą????-NIE-odpowiedziałam pokornie.Pan zainkasował kasę za "przyjazd"i powiedział,żeby dobrze sprawdzać sprzęty zanim się go wezwie,bo na takie pierdoły to on nie ma czasu.A kiedyś był u mnie do niby zepsutego automatu,a w pralce były w pojemniku na proszek wepchniętę waciki do demakijażu(sprawka dzieci)i pralka zalewała łazienkę....przez pisanie śmiać mi się chce i kawa ostygła
nic nie piszecie czy juz nikt nie ma przygód do opisania :(
Ja pamiętam jak pierwszy raz robiłam ciacho z galaretką, rozpuściłam galaretkę ostudziłam i wlałam na ciasto do tortownicy, tortownice myk do lodówki i zadowolona czekam, po jakiejś godzina postanowiłam zajrzeć, patrze, a tam sobie z półek lodówki zwisają galaretkowe gluty heheh nie wiedzialam że galaretka musi troche stężeć zanim zaleje się nią ciasto. Wszystko przeleciało przez tortownice :). A całkiem niedawno piekłam ciasto i podpalając zapalniczką gaz zostawiłam ją tam znaczy w środku piekarnika :). Zaglądam po pewnym czasie dociasta a tam dziwnie syczy otwieram piekarnik wkładam łeb i słysze że syczy jak cholera, myśle sobie to tociasto? No nic zamknełam go. No ale to syczenie nie dało mi spokoju i zaglądam drugi raz i nagle patrze a tam na samym dole leży sobie zapalniczka i syczy to ja buch zatrzasnełam piekarnik, wyłączyłam gaz i krzycze uciekajcie bo wybuchnie hehhe. Nic nie wybuchło zapalniczka zrobiła się jak balon:) Innym razem wkładając blaszkę do piekarnika trzymałaś ją przez ścierkę, owa ściereczka podpaliła mi się niezauważalnie, jak zamknełam piekarnik zarzuciłam sobie tą ścierkę na ramię i nagle patrze a z prawej strony głowy dziwna świetlista łuna, a tu się okazało że sie podpaliłam od tej ścierki :) Pewnego wieczora postanowiłam podgrzać sobie w mikrofali zamrożon e paszteciki, myśle sobie zamrożone to je nastawie na 3 min i poszłam sobie grać na kompie nagle przylatuje do pokoju kot i nienaturalnie miauczy, myśle sobie głupia zaraz mi dziecko obudzi ale ona tak wyje i wyje więc poleciałam za nią do kuchni a tam dymy z mikrofali się wydzielają okropne, wśrodku smażą się dwa węgielki, kuchnia była w pełym zadymieni sąsiedzi w pionie czuli smród spalenizny okropny i aż przylecieli zapytać co się stało, a mikrofala cała żółta i taka śmierdząca że m-c się wietrzyła. No i to wszystko na razie :D
To ja sobie postanowiłam skrócić czas roztapiania czekolady.Wrzuciłam kostki czekolady, nie dolewajać żadnego płyny, do garnka plastikowego, przeznaczonego do mikrofali. Nie nastawiłam długiego czasu, ale i tak wyjęłam śmierdzące i dymiące coś w garnku z dnem wybrzuszonym. Gorąca czekolada prawie wypaliła dziurę w tym naczyniu.
a jeszcze przypomniał mi się wyczyn męża - zadzwoniłam z pracy, że wychodzę i żeby do żurku ugotował jajeczko. Z pracy do domu idę ok 15 min, także akuracik. Ale coś mnie zatrzymało na dłużej niż myślałam a mąż jajeczka włączył i uciął sobie drzemkę. Jajeczka się gotowały z 2 godzinki- akurat wybuchły chwilkę przed tym, jak weszłam do domu- i zobaczyłam przerażonego męża, zaspanego, nagle wybudzonego i z garnkiem pełnym czarnych strzępków- przestraszony krzyknął do mnie "kochanie jajka mi wybuchły...":))
Przygoda przed świąteczna
Zanim zacznę opisywać musicie wiedzieć, że grzyby zawsze zbieramy sobie sami lasów koło mnie bardzo dużo. Nawet najlepszym grzybiarzą zdarza się natrafić na goryczaka i nam się kiedys zdarzyło od tamtej pory jestem przewrażliwiona na punkcie grzybów.
Był to dzień przed wigilią zaplanowałam sobie że wcześnie wstanę ( było koło 6) i zacznę kuchcić. Dzień wcześniej ugotowałam sobie ziemnieki do sałatki. Więc wstałam na kuchence stały namoczone grzyby i coś tam jeszcze już nie pamiętam. w każdym razie włączyłam wszystkie palniki, wsadziłam mięso do piekarnika no i wreszcie czas na kawkę. Piję sobie tą kawkę i coś mi śmierdzi zaglądam do piekarnika nic. Stoję przy kuchence , zastanawiły mnie te grzyby hmm., przez myśl przeszło mi że to możne znów jakiś goryczak. Pytam męża czy czujesz jak śmierdzą te grzyby ? mój mąz oczywiście stwierdził że przesadzam no to ja pokrywke do góry i znów śmierdzi z minuty na minutę coraz bardziej. nawet ich nie próbowałam. Zerwałam się na nogi wziełam garnek i wywaliłam te grzyby do kibla. Mówie do męża oooo nie kochany ubieraj sie i jedż kupić grzyby jaaa na sumieniu swojej rodziny mieć nie będę. Mąż potulnie się ubrał i pojechał. Jaka dumna z siebie byłam, że w porę uratowałam rodzinę przed zagładą, duma mnie rozpierała , cieszyłam się że nie zaplanowałam sobie barszczu i uszek na ostatni dzień i mam jeszcze spokojnie czas aby namczyć grzyby i wszystko sobie jeszcze na spokojnie przygotować - to nie macie pojęcia. Więc mąz pojechał ja znów sobie siadłam śmierdzi dalej ale już tak że wytrzymać nie moża. Wstaje jeszcze raz zaglądam do piekarnika tam nic. Znów na kuchenkę padł mój wzrok i zastanowił mnie garnek który stał na kuchence z ugotowanymi i odcedzonymi dzień wcześniej ziemniakami. Patrzę a pod nim gaz się pali i już wogóle cały garnek się prawie zaczyna palić ooo Ranyy stwierdziłam co ja narobiłam głupia. Ha ha Podpaliłam wszystkie palniki łącznie z tymi ziemniakami i wywaliłam dobre grzyby do kibla. Najwidoczniej kuchcenie przed godziną 6 i przed wypiciem kawy mi nie służy :)
hehehe
Przypomniała mi się historia, którą opowiadał mi mój ś.p. dziadzio.
Pewnego dnia odwiedził go wnuk (mój brat cioteczny) z dziewczyną (obecnie żoną). Dziadek wyszedł z wnukiem na podwórze by coś tam sprawdzić i poprosił dziewczynę by przypilnowała kartofli, które akurat gotowały się w garnku na kuchence. Na podwórku zeszło im trochę a gdy wrócili to powitał ich smród :) Jak to powiedział mój dziadzio:"przypilnowała tych kartofli, z garnka nie uciekły" Jak się okazało woda wygotowała się całkowicie a kartofle zdążyły się solidnie przypiec :P
Witam !! Było to może 20 lat temu.Postawiłam na gazie jajko miąlam synkowi ugotoawć na miękko ale poszłam do pokoju leciała telewizji jakaś rosyjska baśń oglądamy nagle po jakimś czasie słyszę straszny huk wpadam do kuchni smród jajko całe na suficie i w pochłaniczu,Pochłaniacz do wyrzucenia niedało się go wyczyścić a na suficie malarz nie mógł sobie poradzić żeby te plamy zamalowć bo nie chciła farba tego pokryć maskra.
To i ja wtrącę swoje trzy grosze: Pracowałam kiedyś w wieżowcu na 10 pietrze. Koleżanka z pracy, mieszkająca niedaleko firmy któregoś dnia jakoś niespokojnie kreciła się po pokoju zerkajac często w stornę okna. W którymś momencie pytamy ją czy coś się stało a ona na to: patrzę czy nie widać dymu, bo chyba zupy rano nie wyłączyłam .
Kiedyś a było to juz bardzo dawno temu mama kazała mi pilnować zeby nie wykipiało mleko, stałam spokojnie i pilnowałam w momencie gdy zaczęło się podnosić zamiast je wyłączyć zaczełam krzyczeć:mleko kipi...wykipiało mama nie zdążyła:))
Działo się to bardzo dawno, w czasach komuny, kiedy w sklepach prawie puste półki były. Mam trzy siostry. Wszystkie z małymi dziećmi zjeżdżałyśmy się do mamy na ploty o zupkach, kupkach i naszych wyczynach kulinarnych. Jednej z sióstr pieczenie jakoś nie wychodziło. Nagadałyśmy jej że dzieci małe, słodycze na kartki to musi chociaż raz na jakiś czas babkę upiec.
Dałyśmy przepis i miała zabrać się do dzieła.
Później opowiadała, że kartoflanka ( mąka ziemniaczana) się skończyła. Szła do sklepu i zastanawiała się czy dostanie ją kupić ( ludze używali jej nie tylko w kuchni ale także do krochmalenia bielizny itp) Szukała ... i znalazła szczęśliwa krochmal.
Piekła tą babkę, dzieciaki biegały szczęśliwe nie mogąc się doczekać słodkości. Aromat rozchodził się po domu nieziemski.Uparła się jednak, że jak tata z pracy wróci to popołudniu przy herbatce każdy babkę dostanie.
Wreszcie kiedy zasiedłi do stołu, tata uroczyście babkę pokroił i.....dzieci pluły na talerzyki.
Szwagier skomentował krótko.... wiesz kochanie, Ty już nigdy więcej nie piecz, żadnego ciasta.
Siostra kupiła krochmal do bielizny, z wybielaczem.
Całkiem niedawno postanowiłam na poniedziałkowy obiad zrobić kurczaka w potrawce. Z poprzedniego dnia została mi pierś z kurczaka i cały szkielet kurczaka na którym robiłam wywar do zupki.
Wszystko miałam już przygotowane, tylko obrać gnatki z mięska i pokroić w kosteczkę pierś. Mąż ( kawał chłopa 186cm i 110 kg wagi) poppędzał mnie bo po obiedzie mieliśmy gdzieś jechać. Przy stole czekał też dziadzio ( malutki drobniutki) i powtarzał w kółko.
...nie róbcie sobie kłopotu z obiadem dla mnie, ja nie muszę jeść....
Wściekłam się na to popędzanie. Dziadkowi dałam jeszcze nie pokrojoną pierś, ryż, sos itd..a mężowi szkielet.
Nagle słyszę:
-dziadek.... mmm ale smaczne..mmm samo mięsko, samo mięsko
-mąż.... cholera, co tutaj jeść...same gnaty, same gnaty
hehehehe...zasłużył sobie nieźle....
A ja właśnie, tak się zaczytałam na WZ i w wasze opowieści o kuchennych przygodach, że przypiekłam biszkopt na jutrzejszy tort. Wrrr...
W takich sytuacjach świetnie zdaje egzamin minutnik :)
Mysho, minutnik to dziala zanim sie przypali:))) teraz to juz tylko zawiniecie rekawow pomoze:D
Może nie przygoda w kuchni, ale związane to z piciem.
Mój M przyznał się ostatnio, że jak był małym chłopcem ( wychowywał się na wsi) kurom wodę wypijał, bo był tak zabiegany. Nie miał czasu iść do domu napić się. Aż babcia go przyłapała i dostał burę. Biedne kury.
Pewnie na tych nawozach tak wyrósł.
To przygoda mojej siostry. Piekła synkowi tort na 1 urodziny.
Wstawiła biszkopt do piekarnika. W międzyczasie zaczęła prasownie przy właczonym telewizorze. I tak sie zapatrzyłą na program kulinarny, że biszkopt spalił się na węgielek.
Przebolała, pokopała sie trochę ze złości w kostkę i zabrała do drugiego biszkoptu. Wyszedł pięknie, zrobła tort, ładny, biały, ślicznie udekorowała go. I postawiła na parapecie przy otwartym oknie, żeby krem dokładnie stężał, bo w lodówce nie było miejsca. Po kilkunastu minutach szwagier wszedł do domu, zrobił sie przeciąg i calutki, sliczny tort wylądował na podłodze. A obok znalazła sie moja siostra zalewając łzami.
Na urodzinakach mojego siostrzeńca zajadaliśmy tort z cukierni zasmiewaliśmy się z siostry gdy nam to opowiadała.
Moi rodzice(raz)) postanowili wyhodować sobie świnkę.Kiedy jeszcze miaszkaliśmy na wsi.Mam miała z pracy jakieś tzw deputaty w postaci śruty i ziemniaków.Potem przyzwyczaili się do prosiaka i ..żeby nie zaprzyjaźniony sąsiad to pewnie prosiak dożyłby emerytury.Niestety tatko mial sporo kolegów. i jak się zwiedzieli to przyłazili codziennie, aż z przetworów została figa. Mama zbuntowała się i więcej prosiaków nie było.
Ja byłam kilkuletnim brzdącem i potwornym niejadkiem Jedyne, co wyżerałam i kochałam, to były ziemniaki dla świnki. Takie z parnika. Do dziś kocham ten zapach;)))
Oczywiście chodziło mi o jego działanie zapobiegawcze :)
Kiedyś mój tatulek umówił się z kolegą na naprawę jego samochodu.
W tym dniu był na obiad sos z poprzedniego dnia. Mama myślała że tato pewnie zje u kolegi. Zjedliśmy wszystko a matulka brytfankę zalała wodą i ludwikiem. Postawiła na kuchence co by trochę odstało. Czekaliśmy na tatulka, coś długo nie przychodził, póżniej się okazało że z samochodem tato z kolega uparali się szybko a że żona kolegi gdzieś wyjechała to sobie wypili po flaszecce. Tato,mocno zawiany przyszedł do domu, matulka się wściekła i do niego nie odzywała i na pytanie- . Kochanie co na obiad - nie odpowiedziała.
Tatulek musiał obsłużyć się sam. Po jakieś dłuższej chwili słyszałam z kuchni tatulka wołającego do mojej matulki- Kochanie hmmm jaki pyszny sosik zrobiłaś tylko coś dla mnie troszke za mało soli i pieprzu ale hmm.. jaki pyszny.
Słuchajcie wchodzę do kuchni i co widzę na stole stoją wszystkie przyprawy jakie mamy w domu. Na drewnianej desce do krojenia stała owa brytwanka zalana ludwikiem prawie już pusta a tatulek z grubą pajda 5 cm chleba wcina aż mu się uszy trzęsły wode z ludwikiem w owej brytfance.Jak to powiedziałam matuli to tak się uśmiałyśmy a na następny dzień nabijaliśmy się z ojczulka że pewnie w nocy bańki puszczał i do tej pory przy wszelkich rodzinnych spotkaniach wspominamy jak to tatulek zawiany kolację jadł.
Oj agusiu, kiedyś, przed laty jedna z moich wychowanek przez przypadek łyknęła ze szklanki spory łyk Ludwika- pogotowie, ratowali ją!I nie dlatego, że trujący, ale spienił jej się w gardle i dziewczynina zaczęła się dusić!!!
uuuu to widze że tato miał dużo szczęścia
Ale się uśmiałam.... Odwdzięczę się. Mam trzech synów, między którymi jest po 4 lata różnicy, kiedy przywiozłam mojego średniego synka ze szpitala, najstarszy wówczas czterolatek bardzo interesował się gotowaniem.Moja mama zachwycona tym faktem często pozwalała mu pomagać w kuchni.Ja zajęta maluchem byłam temu przychylna,aż ... Pewnego razu wykąpałam malucha i zaczęłam na kuchence gotować mu jakąś kaszkę. Postawiłam mleko na małym palniku,ale wolno to szło, więc przestawiłam na większy.Dziecko pokrzykiwało z głodu, moja mama nosiła go na rękach i w między czasie o czymś zawzięcie dyskutowałyśmy, na starszego nie zwracając uwagi. Ja mieszałam kaszę patrząc w stronę mamy, a synek cos tam do mnie mówił raz, drugi i trzeci, ja odpowiadałam odruchowo, nie skupiając się na nim "tak synku", "dobrze synku" itp. Nagle mama mówi do mnie,że coś śmierdzi i, że pewnie mleko przypalam. Jak spojrzałam, to zamarłam, na małym palniku, pod którym nie zgasiłam płomienia leży plastikowa kaczuszka z wanienki i płonie, ja panika i krzyk oczywiście,na co mój synek "no mówiłem,że piekę kaczkę"!!! Od tamtej pory z większym skupieniem go słuchałam, bo wtedy nawet go ochrzanić nie mogłam, bo przecież mówił;))
Mnie się przypomniało, jak dzieci miałam małe (2 i 4 latka) wcześnie rano przed wyjściem do przedszkola ugotowałam im owsianki. Mieszam, mieszam tę owsiankę i nagle patrzę a tam pływają larwy mącznika. FUUUUUJJJ!!! aż mnie podniosło. Szybko owsiankę na bok i kakao im zrobiłam i chlebek z masełkiem. Zjadły, zapakowałam je do auta i wio do przedszkola. Wróciłam do domu może za jakieś pół godzinki. Mąż zdążył wrócić z nocki. Idę po owsiankę, żeby kotu dać a tu garnek pusty. Mąż wrąbał całą i chwalił sobie bardzo. Zapytałam tylko czy smakowała a że z większą zawartością białka była nie miałam odwagi mu powiedzieć :)
Teściowa zrobiła rano makaron na stolnicy więc się opracowała i szybciutko poszła do pracy.Po pracy miał przyjść teść i go ugotować. Ale wcześniej przyszedł mąż wtedy nastolatek i był bardzo głodny i pomyślał że wyręczy ojca ugotuje makaron i przy okazji sobie coś podje. Więc nalał wody do garnka, nastawił na palnik i wsypał wszystki malkaron do zimnej wody i czeka :-). Po chwili patrzy a tam w garnku zrobiło się ciasto taka mamałyga więc wszystko wywalił. Przyszedł ojciec i pyta, gdzie makaron a mąż odpowiedział że nie chciał się ugotować jemu a mamie zawsze wychodzi. :-))
Mój tato opowiadał jak w dzieciństwie wszyscy zaśmiewali się z pewnej historyjki z dziadkiem w roli głównej. Pewnego razu dziadek wrócił późno do domu, lekko zawiany. Kiedy rano wstał zobaczył na kuchence garnek. Pomyślał, ze to rosół postanowił nim wyleczyc kaca. Nie było tego zbyt dużo (pomyślał, że to jakieś resztki obiadowe) żeby było prościej pił prosto z garnka. No i tak pił aż zobaczył na dnie ścierkę, którą babcia chciała dobrze wyprać więc ją na noc zamoczyła. :-)
Mój śp. ojciec z tej samej okazji wypił siemię lniane, które mama ugotowała dla małego cielaczka. Stwierdził tylko, że "zupa mało doprawiona" i pomagował to przed ostateczną konsumpcją.
A ja zacznę do końca.
Któregoś dnia robiliśmy na obiad kalafior. Taki ugotowany i polany bułką tartą zarumienioną na masełku. Jednak na talerzach zaczęły dziać się dziwnie rzeczy, trochę jakby kalafior oblany był sosem z gumy.
Na drodze retrospekcji doszliśmy do wniosku, że przy ostatnich porządkach w kuchni, dzieciaki zsypały do jednego słoika bułkę tartą i żelatynę spożywczą. Bo przecież wyglądały jednakowo.
Parę lat temu moja córeczka miała wyrywane zęby mleczne zabieg nieprzyjemny każdy wie :). Obiecałam małej na pocieszenie, że jak przyjdziemy do domu to ona sama pierwszy raz w życiu upiecze swoje ciasteczka. Ja miałam jej czytać składniki ( jeszcze wtedy nie czytała ) ona miała zagniatać ciasto i wszystko robić sama.Czytałam co ma dodać i coś tam w kuchi robiłam. Wszystko wyszło nieżle. Ciasteczka miały być maślane. Przystąpiłyśmy do rozwałkowania po czym ja zupełnie przypadkiem spróbowałam kawałek ciasta. Okazało się że córeczka zamiast cukru dodała soli no i moi drodzy kto by się tam takimi rzeczami przejmował, przy pierwszych ciasteczkach w życiu. Wszystko się może zdarzyć. Hi hi pośmiałam się z córeczka oczywiście stwierdziłam że nie ma problemu i zaraz zrobimy 2 ciasto. Wziełam to ciasto i sama nie wiem dlaczego wyrzuciłam tą kule ciasta do kibla i spuściłam wodę po czym jak zobaczyłam że nie poszło to jeszcze ją popchałam szczotką. Spuściłam 2 raz wode a tu mi woda prawie z kibla wychodzi. Rany Boskie przeraziłam się. Co tu zrobić. Założyłam gumowe rękawiczki, które i tak na nic się zdały i zaczełam wyciągać to ciasto z kibla. Upchało się tak głęboko, że nawet nie było tego jak wyciągnąć. Wybiegłam na ogród szukać jakiegos patyka. Mocowałam się z tym kiblem w duszy klełam na swoją głupote bo jakby nie było to kosz miałam pod swoimi nogami. Ręce miałam lodowate od tej wody ,a najbardziej to byłam przerażona bo wywalilam pare dni temu liście od kapusty
( z gołąbków) też do kibla i też się zapchał. Tylko wtedy był mój małżonek powyciagał to ,coś tam poklął na mnie i mi oświadczyłł że jak jeszcze raz coś wyrzuce do kibla to sobie sama będę wyciągać.Przerażona byłam jak małe spłoszone zwierzątko co ja mam biedna zrobić aby to cholerne ciasto wyciągnąć i zatrzeć wszystkie ślady. Więc tym patykiem co to znalazłam w ogrodzie ( woda w kiblu dalej była wysoko prawie po mój łokieć ) grzebałam, ciężko było bo ciasto w tym kiblu zlodowaciało i zrobiło się twarde jak beton, po czym troche zlazło tej wody myslę sobie uff po wszystkim no to spuszcze wode i sprawa załatwiona a tu gdzie dalej mi woda z kibla wyłazi. W końcu bezradna zadzwoniłam do teścia, przylacial do mnie z czymś takim co się żmijka zwie i odetkał mi ten cholerny kibel. Nauczkę taką z tego miałam że już nigdy nic nie wyrzuciłam do kibla. Sprawy przed małżonkiem zataić się nia dało. Córeczka tatusiowi opowiedziała jak to dziadzio przyszedł mamusie ratować :)
Hihihiii...tak, to nauczka do końca życia.
Przypomniała mi się historia z ubikacją w temacie, choć nie związana z kuchnią - ja pomiędzy jedny a drugim ślubem (mamy pomiędzy cywilnym a kościelnym dwa tygodnie przerwy) utopiłam obrączkę - chyba z nerwów trochę mi palce schudły, do tego wilgotne od wody (najpierw umyłam ręce, potem spuszczałam wodę) - obrączka myk. Biedna stałam nad tą toaletą i ryczałam, aż woda nie skończyła płynać...Na szczęście u teściów było bardzo małe ciśnienie, pomimo tego, że woda leci długo - i obrączka zatrzymała się. Ufff..odetchnęłam...Łapę do wody i ratować moje złoto...