Czy adoptowalibyście dziecko? w jakiej formie i kiedy powiedzieć dziecku, że nie jesteśmy jego rodzicami?? a może nie mówić????
Siostra mojego ojca adoptowała dziewczynkę. Basia miala juz 5 lat i wiedziała, że kiedyś miala innych rodzicow. Ponadto miala starszego brata , ktorego wcześniej adoptowalo jakieś małzeństwo. Odwiedzali sie raz czy dwa w roku. Do wujostwa mowila mamo i tato. I drugi przypadek : moja kleżanka adoptowala 4 letniego chłopca. I on tez pamietał dlugo dom dziecka. Pamietam jak miał 9 lat i kiedys w zabawie powiedzial, że jak byl w domu dziecka to nie mial takich zabawek. Wyrósł na ładnego, mądrego chlopca. Zadnych zlych nawykow u niego nie stwierdzam.
wydaje mi się, że najlepiej umówić się z "fachowcem"- pedagog lub psycholog, który dokładnie powie Ci, jak przebiega proces adopcji. Co do powiedzenie dziecku- to jest bardzo indywidulane, najlepiej posłuchać intuicji pedagogicznej, która podpowie kiedy, jak i czy w ogóle powiedzieć. Moim zdaniem w takich kwestiach najlepiej nie słuchać rad "życzliwych" tylko osób, które są blisko tematu.
na temat adopcji wiem dużo z racji swojej pracy, ja sama nie myślę o adopcji /mam już całkiem hmmm "spore" swoje dzieci/ ale jestem ciekawa co na ten temat sądzą inni.
Witaj!! Dziecko najlepiej gdy wie od razu i w tej świadomości wzrasta. Można mu powtarzać, że urodziła go inna mama która nie mogła sie z różnych pczyczyn nim/ nią zaopiekować . możecie również dziecku powiedzieć, że jesteście bardzo wdzięcznie tej kobiecie, że urodziła i ofiarowała dziecko właśnie wam. PROSZĘ NIGDY NIE OKŁAMUJCIE DZIECKA TO SIĘ ZAWSZE ZEMŚCI. Zawsze znajdą się jacyś życzliwi którzy je uświadomią i wtedy będzie to dla dziecka SZOK.
Pozdrawiam
P.S Bez względu na to, czywychowujemy własne dzieci czy adoptowane nigdy nie mamy pewności co z nich wyrośnie - proszę się nie zrażać głupimi uwagami. Nie ukrywam jednak, że wychowując dzieci z Domu Dziecka(w szczgólności te które jakiś dłuższy czas tam przebywały) doradzam przede wszystkim KONSEKWENCJĘ, dużo miłości i cierpliwości. Pracowałam w Domu Dziecka i na prawdę wiem co mówię. Życze sukcesów
Unas kobieta adoptowała dziewczynkę (4-lata).
Mała sprawiała pewne problemy wychowawcze (jak każde dziecko, tak się wypowiadały przedszkolanki), więc "mamusia" po ok roku zostawiła ryczącą małą pod Damem Dziecka i odjechała...
Barbarzyństwo!!!
Inna, starsza już pani, adoptowała dziewczynkę, która mając18 lat zwiała z domu. Poszukiwali jej wszędzie, aż po dwóch latach przyjechała zostawiła im 2-miesięczne niemowle i odjechała... Od tamtego czasu się tu nie pojawiła, mały ma 4lata i jest największym słońcem swojej babci:-)
Ale tak samo mogą się zachować rownież nie adoptowane dzieci. Nie można uogólniać.
moi znajomi 12 lat temu adoptowali 2-sześciotygodniowych chłopaków, aktualnie twierdzą, że była to najlepsza decyzja w ich życiu, chociaż mają z nimi troszkę problemów /ja ze swoimi "nieadoptowanymi' też ich troszkę miałam:))/, chłopaki naprzykład jak im ojciec nie chciał czegoś kupić wpadli na genialny pomysł, że odnajdą swojego rodzonego tatusia i on im na pewno to kupi.
Ponieważ mieszkaja na wsi już jak wiedzieli, że biorą maluchy do rodziny poinformowali o tym sąsiadów, mówiąc im jednocześnie /oczywiście nie wszystko/ z jakiej rodziny dzieci się wywodzą i że rodzice oddają kolejne dzieci do adopcji /to było 9 i 10 dziecko/, chcieli w ten sposób aby nikt nie zarzucił im, że zabrali dzieci rodzicom, bo sami takowych mieć nie mogą.
Chłopaki teraz są super:))
Wprawdzie zawsze twierdzę, że najmniej powinni mieć do powiedzenia w tej kwestii ludzie którzy dzieci mają /adoptować czy nie/ ale ciekawa jestem zdania innch WŻ:))
Dlaczego? Przeciez jest wiele rodzin mających swoje i adpotowane dzieci. W rodzinie mam taki przykałd. Mają dwoje swoich i adoptowali jeszcze kilkuletniego chłopczyka. Jest najmnłodszy z trójki ale świetnie się dogaduje z resztą rodzeństwa i jest radością dla całej najbliższej rodzinki.
Tak samo jak wiele bezdzietnych małżeństw nie zaadoptuje dziecka bo chcą miec "swoją" krew.
Moja kuzynka ma swoja dwojeczke chlopcow juz w tej chwili kilkunastoletnich i jeszcze troje chlopcow adoptowala.Nie wiem jak ona to ogarnia,ale ma zawsze czas dla nich,wyjezdzaja wszyscy razem na wakacje i nigdy nie pokazuje ,ze jest zmeczona,zawsze usmiechnieta.Ale tez jej maz duzo jej pomaga od samego poczatku nawet jak ich rodzeni chlopcy byli mali.
Bea, ja tylko tak napisałam ogólnie o sytuacji i gdybym nie mogła miec dzieci z pewnością zdecydowałabym się na adopcję.
Wiem, że i własne dzieci niejednokrotnie zachowują się jak ta dziewczyna, albo i jeszcze gorzej...
Najlepiej by dzicko dowiedziało sie w domu, ze jest adoptowane a nie od kolegów. Dzieci sa okrótne. Myślę, że zanim pójdzie do szkoły powinno sie o tym dowiedzieć. Czym mniejsze dziecko tym łatwiej mu będzie to zrozumiec chyba. Jak dziecko bedzie nastolatkiem i wtedy sie dowie to może przeżyć bunt. Do klasy ze mną chodzil chłopak który był adoptowany i dzieci mu mocno dokuczały. On nic sobie z tego nie robił i mówił, że ojciec jest jego pradziwy tylko mama nie. Jak było na prawdę nie wiem ale przestali mu dokuczać wtedy. "Ciocia" adoptowała noworodka i też jej mówiłam by wcześnie mu o tym powiedziała. Nie rozmawiałam z tym chłopakiem ale chyba jednak mu powiedziala zanim poszedł do szkoły.
ja w związku ze swoja pracą znam kilka przypadku, gdy dziecko dowiedziało się o tym istotnym fakcie w nieodpowiednim momencie i od nieodpowiwednich osób.
Uawżam, że należy mówić już w tym czasie, gdy zadaje pytanie "skąd się wziąłem"
Moi zanjomi po 10 latach starań się o dziecko adoptowali śliczną dziewczynkę (ma 6 lat) a po 2 latach doczekali się swojego dziecka (często tak bywa). Koleżanka nigdy nie ukrywała tego faktu otwarcie mówiła np. przy lekarzu, że Mała jest adoptowana
Zastanawiałam się też nad wspomnianymi dziedziczonymi "złymi genami". Ale czy nasze dzieci nie dają popalić? I czy my mamy świadomość jaki był naprawdę nasz pra pra dziadek i jakie złe skłonności miała nasza prababka? Co może "odziedziczyć" po nich nasze dziecko?
moja praprababka przepuściła cały majątek z chłopami..ja mam od 30 lat tego samego /chłopa/:))
Zastanawiałam się nad tym czy zabierać głos, jednak coś napiszę. Przepracowałam w Domu Dziecka 7lat, cudownych, długich, miażdżąco zmieniających psychikę i podejście do życia, i gdyby nie względy techniczno-kadrowe nadal bym tam została. Zaraz po studiach bez całkowitego podejścia do pracy z dziećmi-skonczyłam resocjalizację, marzyła mi się praca z dorosłymi, otrzymałam etat w placówce. Z nastawieniem, że idę tam na rok, zaczęłam być wychowawcom w Domu Dziecka. I jakież było moje zdziwienie, że obraz dzieci, samego ośrodka, jest zupełnie inny od tego co mamy zakorzenione w naszej mentalności. zaraz na początku zostało mi powiedziane, że wiedzę ze studiów mogę zostawić za bramą, a zacznę wtedy czuć tą pracę. I tak też się stało, bo na studiach nikt mnie nie uczył jak reagować gdy dziecko wpadnie w szał i zacznie po stołówce rzucać krzesłami, i kogo najpierw mam ratować, małe dzieci, starsze dzieci, czy jego samego?. O, atrakcji tego typu nie brakowało w naszym bidulku!!. Wiele dzieci było leczone psychiatrycznie, leki, które mieliśmy w apteczkach zadowoliłyby niejednego narkomana, istny raj. Z dnia na dzień, zdarzały się takie sytuacje, że w normalnym życiu (szkole czy innych miejscach), nie śnią się nikomu, i wtedy człowiek się stawał matką, ojcem, babcią i dziadkiem a nawet księdzem i wszystkim tym czego dziecko potrzebowało.Był częścią tego dziecka, i czasem jak ktoś mnie pytał czy mam dzieci, mówiłam, że tak, 86 kochanych państwowych ale moich dzieciaków. Dzieci nam dorastały, wiele z nich znalazło szczęśliwe rodziny, wielu też się nie udało, i wracały do nas jak niechciane paczki, bo nie spełniały oczekiwań nabywców, I wtedy właśnie zastanawiałam się czym jest dla ludzi adopcja, i wnioski czasem bywały tragiczne, ale poparte obserwacjami i podejściem samych adoptujących. Jak przyjeżdżali do nas, to czasem jak w sklepie, chodziło o jak najlepszy model, z wieloma dodatkowymi funkcjami. Najlepiej małe, ładne, i zaczynał się koncert życzeń. No cóż, jak rodzi się dziecko, przyjmujemy je takie jakie się urodzi (choć nie zawsze), adopcja daje szanse, i możliwość ograniczonego, ale zawsze wyboru. W pewnym momencie mojej pracy, ze względów niezależnych od samych wychowawców, Domy Dziecka przeszły pod Opiekę Społeczną, i co za tym idzie, zaczęto zastanawiać się jak zmiejszyć liczebność takich placówek. I nastąpiło coś, czego wszyscy się obawialiśmy, adopcję zaczęto przeprowadzać, szybciej, łatwiej (ZAZNACZAM, ŻE NIE ZAWSZE!!!!!), zaczęto obniżać wymagania. Ale i zaczęto kłaść duży nacisk, na Rodzinne Domy Dziecka, formy rodzin zastępczych i inne takie-bardzo DOBRE rozwiązania!!!. Wracając do adopcji, w ramach restrukturyzacji, i dochodzenia do narzuconych wymagań, Domy Dziecka zaczęły opuszczać dzieci, które wracały po dłuższym czasie do nas, np porzucane na korytarzu sądowym-moi indywidualni podopieczni, tzw. dzieci z nieudanych adopcji, a nieudanych dlatego, że nie dokońca zostały sprawdzone rodziny do których one idą!!!
W trakcie swoje pracy zawodowej, straciłam 2 swoich dzieci, więc naturalną myślą była myśl o adopcji, bądź rodzinie zastępczej. Jako pedagog, ze stażem pracy w takiej placówce może i miałabym łatwiej, by przejść te wszystkie kursy, nie wiem, bo.... zabrakło mi odwagi. Pomimo tego, że praca tam była najbardziej cudownym momentem w moim życiu (długim momentem:-)), mimo tego, wiem, że byłam dobrym wychowawcom, a potwierdzenie tego mam do dziś, kiedy to dzieci, z bidulka, oraz dzieci, które opuściły placówkę i są już drosłe i mają swoje życie, utrzymują ze mną kontakt, piszą, spotykają się ze mną, mimo całego serca jakie włożyłam w tą pracę, sił, bez nastawienia, że mi się to zwróci, mimo tego wszystkiego zabrakło mi odwagi by podjąć decyzje o adopcji. I nie wiem, czy jeśli życie kiedyś tak się ułoży, że będę znów myśleć o takiej formie rodzicielstwa, znajdę ją w sobie. Chylę czoła, przed każdym adopcyjnym rodzicem, któremu starczyło miłości, wiary i siły by z okaleczonego, często broniącego się przed miłością, a jednocześnie tak bardzo jej potrzebującego dziecka, wychować wspaniałego człowieka. Bo dzieci domodzieckowe, doświadczają swoich rodziców, sprawdzają jak bezgraniczna jest ich miłość, do jakich poświęceń są oni zdolni, zanim bezgranicznie zaufają, i pokochają. I może przerasta mnie to, czy umiałabym odnaleźć w sobie te pokłady wiary, siły i miłości, bo rodzicielstwo adopcyjne jest trudniejsze mimo wszystko. Etap pracy w Domu Dziecka na razie mam za sobą, na razie bo, kiedyś powrócę do takiej pracy, bo na długo nie porzuca się swojego małego sensu życia. Patetyczne???Być może, ale jeśli ktokolwiek choć przez moment, kto pracował w takim miejscu, nie traktował tego jako dyżuru, tylko jako sensu i powołania, myslę, że się ze mną zgodzi. Bo nie ma nic wspanialszego, jak gdy dajesz serce, otrzymujesz serce, w różnych jego wydaniach, często takich, że z pozoru tego serca nie widać, a gdy się człowiek przyjrzy dostrzega cały ogrom dziecięcej, najpiękniejszej miłości i oddania.A geny, geny są, wszędzie u naszych, u "pańswowych":-), u każdych dzieci i tych porzuconych, i tych chcianych, adoptowanych i oddanych, a oprócz tych genów jesteśmy MY, Ci, którzy wiedząc, że one są, decydują się na życie i czasem walkę z nimi:-)Pozdrawiam serdecznie a "państwowe"wbrew swojemu negatywnemu znaczeniu, ma wydźwięk pozytywny, nie jest obraźliwy, ani zły.
Powiem tak, temat domodzieckowy, czy też opieki zastępczej jest mi znany i bardzo bliski-jak pisałam to efekt takiej a nie innej pracy, zamiłowania itd, nie pracuję w Domu Dziecka od 8 miesięcy, ale temat jest mi bardzo bliski. Znam koszta, dotacje i inne dogodności płynące z chęci "bycia rodziną", ale my mówimy o adopcji, najbardziej złożonym, pozbawionym dotacji przesłaniu ludzkiej miłości (w założeniu oczywiście). Z każdego zajęcia, na każdym nieszczęsciu można zarobić i w każdej sferze życia znajdzie się ktoś kto widzi w tym sposób. No cóż samo życie....