Podróży ciąg dalszy... może wspomnienie wakacji ośmieli trochę wiosnę?
podróż może mniej kulinarna niż wcześniejsze, ale coś tam będzie...
Lipiec... środek nocy.... startujemy tak aby w południe zatrzymać się gdzieś w Belgii... droga jest łatwa i przyjemna, przynajmniej do momentu opuszczenia Niemiec... ich drogi i oznakowanie jest rzeczywiście najlepsze na świecie... nocleg w Belgii i bladym świtem ruszamy dalej... a już po południu stajemy na normandzkim brzegu Atlantyku:
który wita nas delikatnym poszumem fal
następnego dnia pierwsze śniadanie (hihi żeby jedzenie jednak się pojawiło w relacji)
wybrzeże normandzkie charakteryzuje się tym, iż są tam największe w Europie przypływy i odpływy...przyznam że było to zjawisko fascynujące...poniższe zdjęcia pokazują mniej więcej ten sam fragment plaży w trakcie odpływu oraz w trakcie przypływu... akurat na tej plaży woda "uciekała" ok 300m
wspaniałe fale i "wieczne" wiatry czynią ten rejon rajem dla wszelkich sportów surfing'owych... mieliśmy okazję podziwiać popisy klasycznych windsurferów, surferów, desko-para-lotniarzy i desek na kółkach pchanych przez wiatr po mokrym piasku... wszystko zależało od siły wiatru, wysokości fal, ale szczerze mówiąc nie znam się na tym...
odpływy odsłaniają pobliskie skały a wśród nich można z bliska zobaczyć oceaniczne życie...
ciekawostką jest to że stare domy w Normadii wykonane są w całości z kamienia, nie wyłączając dachu... szczególnie te położone na wysokim klifie wyglądały uroczo...
Normandia słynie z jabłek... a skoro jabłka to przede wszystkim Cider i Calvados... więc teraz usiądźmy wygodnie.... na klifie jest hotel, a w nim restauracja.... przez wielkie okna widać ocean... w dłoni lampka calvados'u... małe łyczki rozpływają się po języku... jest późny wieczór... ten wspaniały trunek wywołuje stan bliski euforii... nagle z głośników rozlega się melodia grana na kobzach "Auld Lang Syne"... kelnerzy odsłaniają kotary i żaluzje... tak aby każdy w restauracji zobaczył zachód słońca, aby każdy mógł pożegnać ten dzień... słychać tylko kobzy.... rozmowy cichną.... przez kilka minut, dopóki słońce całkiem nie zniknie za linią horyzontu wszyscy w zadumie żegnają ten dzień...
wybieramy się do największej atrakcji turystycznej Normandii... do Mount St Michelle.... po drodze zatrzymując się na moment w Granville, mieście piratów... tu również widać działanie odpływów....
a teraz góra Świętego Michała.... w tym miejscu odpływy są największe.... woda cofa się aż o 15 kilometrów!!!! wiem że brzmi to niewiarygodnie ale to prawda! sama góra w czasie przypływów staje się wyspą (choć komercja spowodowała że już nie całkiem bo przecież trzeba dowozić turystów więc zbudowano wał z drogą dojazdową)... na górze było kiedyś więzienie... potem klasztor... a obecnie to taki komercyjny trochę kiczowaty obrazek dla turystów... mimo wszystko robi wrażenie...
w drodze na szczyt zerkamy w dół....
a po wspięciu się na ostatni poziom zeszliśmy na dół aby pospacerować po dnie oceanu.... kilka dni później byłoby to już niemożliwe... na skałach widać do jakiego poziomu sięga woda w czasie przypływu...
najbardziej kojarzona z Normandią jest inwazja aliantów w czerwcu 1944... my również nie oparliśmy się pokusie odbycia lekcji historii na plaży Omaha... i przyznam że choć muzeum jest stosunkowo skromne a plaża jest po prostu plażą, to świadomość wydarzeń sprzed ponad 60 lat robi ogromne wrażenie...
czas wracać....
ale nie tak szybko... :o)
po drodze jest Paryż i w ekspresowym tempie zaliczamy wszystkie jego najważniejsze punkty....
jeszcze rzut obiektywu na winnice Szampanii...
opuszczamy Francję... i żabim skokiem lądujemy w Luksemburgu... czy wiecie że była to kiedyś twierdza nie do zdobycia ? ze względu na położenie... w mieście Luksemburg mostów, mosteczków i wiaduktów jest ok 150!!!! a oto jeden z nich...
z Luksemburga szybciutko mkniemy doliną rzeki Mosel do uroczego, niemieckiego miasteczka Cochem...
po dniu postoju... pędzimy do ostatniego miejsca przed powrotem do domu... Externsteine... mity... legendy... miejsce magiczne... druidzi... poeci szukający natchnienia... i my kroczący ich śladami....
a po letnich burzach, których w ciągu nocy naliczyłem 6.... postanowiliśmy wrócić do domu...
Pewnie po tym wątku moderatorzy mnie zablokują.... ale nic to....
ja chcę żeby znów było lato!!!!!!!!!!!
nie chcę powiedzieć, że nie ma czego... ale wbrew pozorom taka eskapada nie jest koszmarnie droga i ponieważ raz się odważyliśmy to pewnie spróbujemy ponownie... życzę wszystkim odwagi i podobnych wrażeń :o)
no ja tez zazdroszcze.
a swoja droga, jak wspominasz, ze niedroga, to daj pare szczegolow - ile osob, ile czasu, gdzie noclegi, jaki sposob zywienia i w koncu - za ile te wspanialosci mogliscie podziwiac.
Jarku- jeszcze jedno- nie traktuj czasem mojego postu powyzej jako swoistego wscibstwa. Nie jest moja intencja wlazenie Ci do kieszeni -ot czysta ciekawosc czy mnie stac na podobna wyprawe.
hm... a moze warto by bylo stworzyc specjalny dzial dotyczacy porad turystycznych??????? wiem wiem, to stona kulinarna.....
Marynik - dwutygodniowe wczasy w Austrii z dwoma posiłkami, przejazdami, wszystkimi wejściówkami kosztowały nas mniej niż moich kuzynow pobyt nad morzem w ośrodku zakładowym. Fakt, że wtedy dzieci załapały się na darmowe noclegi - ale w tej chwili (na zeszły rok) dostaliśmy ofertę, gdzie dzieci do 15 lat za darmochę - tyle, że trzeci raz w to samo miejsce jechać to ciut za dużo, bo jest tyle innych miejsc do poznania. A ani jednego dnia nie mieliśmy wolnego, aby poleżeć brzuchem do góry - wychodziliśmy zaraz po śniadaniu, a wracaliśmy na kolację.
I przynajmniej wszędzie traktowali mnie jak gościa, a nie po naszemu "czego..ja się grzecznie pytam"
Nie ma sprawy... oczywiście wyprawa odbyła się samochodem i tutaj koszty zależą od auta... myśmy przejechali ok 4500 km... jedno tankowanie starczało na ok 700 km i kosztowało od 230 do 250 zł... czyli koszty paliwa na takiej trasie to były okolice 1300 zł... jechała nas czwórka... ja, żona i dwóch mężczyzn widocznych na zdjęciach.... w samochodzie namiot 4os, karimaty, ciuchy, śpiwory, żarcie (puszki, zupki itp), czajniczek elektryczny, plastikowe naczynia, środki czystości i chemia do prania... żadnych kocherów czy butli gazowych.... noclegi na kampingach w zależności od kraju i regionu wahały się od 19 do 25 EUR... w cenie kampingu samochód, namiot, prąd (do gotowania wody, a gorąca woda = zupka), toaleta... różnie bywało z prysznicami... niektóre kampingi mają to w cenie a niektóre wymagają dodatkowych opłat (prysznice na żetony)... większość kampingów zapewnia dostęp do pralek (też na żetony) i suszarek... reszta pożywienia to fast-food'y i świeże pieczywo... ceny spożywki nie przewracają... jak się po kombinuje to za kilkanaście złotych można sobie zorganizować przywoite śniadanie (włączając w to puszki z domu ;)... pamiętam że w Mount St Michelle moja ekipa potwornie zgłodniała i kupiliśmy frytki z kurczakiem za 2,30 EUR za porcję... porcje były tak wielkie że ledwo to wszystko zjedliśmy... czasem u nas za 10 zł trudno się tak nawpychać... wiem że to nie delicje ale jakieś wyrzeczenia musieliśmy ponieść... dodatkowe koszty to oczywiście bilety wstępu i opłaty parkingowe.... z tym bywa baaaaardzo różnie... najwięcej kosztował mnie Paryż... za sam parking zapłaciłem 23 EUR... + bilety na metro, kilkanaście EUR (dla wszystkich razem)... + wstęp do Luwru... wyszło tego na tyle dużo że zrezygnowaliśmy z EuroDisneyland'u... większość kampingów "namierzyłem" przed wyjazdem w internecie i w sumie podróż w większości była dość precyzyjnie zaplanowana... oczywiście było też miejsce na improwizację i tak nam wskoczyło Cochem (polecone w trakcie wyprawy przez znajomych Szwedów)... również czas pobytu w poszczególnych miejscach zależał od pogody i innych okoliczności... a teraz podsumowując: napewno w cztery osoby za takie pieniądze spędzilibyśmy 10 dni w Polsce w "wytworniejszych" warunkach... ale wyjazd "zorganizowany" (mam na myśli oferty biur podróży) dla takiej ekipy kosztowałby dużo, dużo więcej i nie dawałby takiej swobody... w ciągu 10 dni zobaczyliśmy naprawdę baaaaaardzo dużo... dzieciaki mówią o tych wakacjach jako o "podróży życia".... a ja się cieszę że po 17 latach pracy udało mi się tak "zaszaleć".... jeśli ktoś nie boi się namiotu, karimaty i śpiwora to naprawdę warto wybrać taki sposób na zwiedzanie Europy... wolność... jedziesz gdzie chcesz... zwiedzasz to co Cię interesuje... aha.... jeszcze jedna istotna uwaga na którą z westchnieniem zwracali mi uwagę znajomi mówiący wyłącznie po polsku: w ekipie musi być przynajmniej jedna osoba, która posługuje się jako tako językiem angielskim lub innym cywilizowanym...
w treść relacji wkradła się pewna nieścisłość... opisuję namioty i śpiwory, a na zdjęciu chłopaki jedzą pierwsze śniadanie w warunkach domowych... otóż pierwsze kilka dni spędziliśmy u znajomych Szwedów, którzy mieli wykupiony domek w okolicach Cherbourge'a i dzięki ich uprzejmości mieliśmy kilka dni w warunkach nie-kampingowych... cała reszta zgadza się z wcześniejszym opisem :o)