Pewnie będzie nudno i nikt nie będzie chciał o tym pisać, co mu się zwyczajnego przydarza w domu, ale co tam, spróbuję. Może więcej znajdzie się takich ględziołków jak ja, czasem etatowych marud, a innym razem epikurejskich chwytaczy życia po promocyjnej cenie.
Ostatnio nic mi się nie chce. W szczególności dotyczy to zmywania garów, wycierania zaplamionych blatów, odkładania rzeczy na właściwe miejsce oraz wszystkich tych drobnych czynności, które polegają na walce z kurzem i upaćkaniem.
Nawet do gotowania serca mam jakby mniej. Niby mam ochotę wsadzić do piekarnika jesienne ciasto, ale te przerażające miliardy kalorii rechotliwie goniące za czekającą na wyszorowanie tłustą blachą jakoś mnie nieco zniechęcają. Tfu, co ja piszę, zniechęcają mnie z siłą Palikota. No więc nie piekę.
Decyduję się na dietetyczną sałatkę z kalafiora, jajek, groszku i jogurtu. Puszkę można jeszcze otworzyć, zdarzają się takie z dzyndzelkiem do ciągnięcia, więc nie trzeba szperać w szufladach w poszukiwaniu otwieracza. No ale kalafiora i jajka należy ugotować. Ojejku, ponad siły.
Robię w końcu tę sałatkę i zjadam ją ze smakiem. Tylko że ona znika z talerza wprost proporcjonalnie do odrazy do brudnego talerza, miski, garnka i licho wie czego jeszcze.
O co mi w ogóle chodzi? Na jesienną depresję chyba za wcześnie. Pogoda nie jest w sumie taka zła, grzyby rosną (nie mogę pojechać do lasu, kuźwa rurka, bo nie mam czasu kompletnie), słoneczko przyświeca między lejącym deszczem, kasztany i klony mają resztki liści nie zeżartych przez szkodniki - może jednak będzie trochę złota i czerwieni oprócz wątrobianych plam starczego pomarszczenia. A mnie się nie chce. Nawet kawy mi się zrobić nie chce, bo do ekspresu trzeba wlać wodę i nacisnąć 2 guziki. O matko.
Idę do kuchni przerobić resztę antonówek. Węgierki wsadziłam już do słoików w postaci pachnących powideł. Stoją teraz czekając jak wyrzut sumienia na etykiety z nazwami. Do góry nogami stoją, chyba powinnam im zadrzeć zakręcone łby do nieba, bo się jeszcze na mnie obrażą i będą niesmaczne.
Pełznę.
ps. nie znoszę szorować kuchenki :/
Żeby to diabli wzięli, dzisiaj jestem wściekła ! mąż wczoraj się na mnie obraził że jeździ na ryby, łowi je, skrobie , a ja tylko zamrażam. Więc chciałam mu zrobic przyjemnośc i wyjęłam największego leszcza, i piekę go z warzywami - zapach w domu cudowny. Ale zanim wsadziłam go do piecyka , chciałam temu dziadowi obciąc spiczastymi nożyczkami płetwy żeby ładnie wyglądał.
I tak się zakułam w palec przy samym paznokciu, że mało nie padłam z bólu......... myślałam że mi kośc odprysła, na szczęście powoli przechodzi.
Gary władowałam do zmywarki, o matko jak dobrze że ją mam:) bo było ich pełno, z zaklajstrowanym paluchem na pewno bym ich nie umyła.
Czeka mnie jeszcze umycie upierdzielonej podłogi w kuchni, po wczorajszych wypiekach różyczki.
Córa wraca bardzo późno ze szkoły , więc na jej pomoc nie ma szans:( jeszcze ten młody psotnik, wszystko otwiera i wyciąga , dzisiaj już beczałam z bezsilności.
Mam nadzieję że jutro będzie lepiej.
A ja nie ugotowałam dzisiaj obiadu. Przerabiam grzyby - narzekam, że mam już dość tej grzybowej roboty, ale na jutro znowu zaplanowany wyjazd do lasu. W kuchni czeka aronia i jabłka. Jak pomyślę, żę w ubiegłym roku miałam już około 200 słoików w piwnicy, to zastanawiam się czy przez jeden rok można tak utracić siły, zeby zrobić tylko około 50. W sumie też nic mi się nie chce - ten rok jest chyba taki " byle jaki ". Pozdrawiam i idę do aronii.
Ja tez mam juz dosc grzybow!!! mam ich tyle (zawekowanych i suszonych), ze cala zime moglibysmy jesc wlasnie grzyby i ogorki - glownie kiszone.
A ze jestem chytra, to w weekend znow jedziemy na te grzyby... Prawdopodobnie jednak "uszczesliwimy" nimi sasiadow.
To ja sie dolaczam do grupy "etatowych marud".
Mam lenia. I to wielkiego. Wielkiego jak nie wiem co.
Dzis moja 3-letnia córa zagonila mnie do pieczenia chleba i rogalikow. Nie dala sie przekonac, ze mama zmeczona i chetnie posiedzi sobie na WZ, niz w kuchni... Zaraz rogaliki wyjada z piekarnika.
Tylko kto posprzata caly kuchenny bajzel po urzedowaniu w kuchni z kilkulatka...? Chyba poczeka na meza...
Jak dobrze się czyta ten watek - poprawił mi się nastrój - widać nie jestem sama z moim lenistwem, niechęcią i malkontentcwem. Dziś zmusiłam się do wymycia lodówki, sprzatnięcia kuchni i ugotowania obiadu - nic więcej. Usprawiedliwiam się, bo mam zapalenie oskrzeli ale mogabym zrobić więcej tym bardziej, że siedzę w domu na zwolnieniu. Pozdrawiam
Zapomiałam - na obiad risotto z cielęcinką.
Tak, tak-wątek czyta się świetnie!! I doskonale Was wszystkie rozumiem To tak jakby ktoś opisał mnie i mój obecny zapał do wszystkiego. Ja też wczoraj zmusiłam się po uprzednim zwróceniu mi uwagi przez męża, że półki "zasyfione" w lodówce i ją umyłam. Ze wszystkim się usprawiedliwiam, że Emilka za mała i nie mam możliwości. Z przetworów to tylko kilka słoików ogórków kiszonych i dżemów. Ale tych grzybków to Wam zazdroszczę-u nas nic a nic nie rosną:(
Hihihi.........jakby mnie maz zwrocil uwage, ze cos "zasyfione" jest w wspolnym domu, to bym sie go zapytala czy ma 2 lewe rece, albo kazalabym zamowic pomoc domowa finansowana mezowskim portfelem:)))))))))))))
Z reguły tak reaguje ale tym razem mu odpuściłam bo ostatnio był więcej w pracy niż w domu. Czasem i ja odpuszczę:)
U mnie też nie najlepiej. Wszelkie porządki robię na szybkiego. To co najpilniejsze. Poważniejsze sprzątanie by się przydało ale mi się nie chce. Ubrania do segregacji po praniu czekają na łóżku, na którym nikt nie śpi. Przetworów też zrobiłam tyle na ile mnie zmuszono: dostałam ogórki więc je ukisiłam (duże w beczce, a małe w słoikach). Paprykę najpierw kupił mi tata w najmniej oczekiwanym momencie, a później mąż się zapytał czy kupić i zrobiłam marynowaną z miodem. Z gotowaniem obiadu nie mam pomysłu choć na WZ siedzę dużo.Aż się boję, że mąż mi to kiedyś wypomni.
Dokladnie, tak samo mnie sie nie chce i nie musze, bo zadowole sie powietrzem i swieza woda, gdyby nie mamuska i ciagle jacys goscie, sasiedzi........wlasnie posprzatalam po obiedzie dla 8 osob i jeszcze mialam cos dalej myc.......a tu niespodzianka,kran sie spierniczyl.......... z wielkim hukiem...... kuzwa tego i tamtego i zakreconego....zrozumialam znak z gory........grazyna, usiadz spokojnie na dupie i pogadaj sobie o czym chcesz na WZ, bo nie znalazlas odpowiedniego klucza i w najgorszym wypadku oszczedzisz wiele litrow wody, a gary mozesz zawsze zastapic nowymi:)))))))))
Ja ostatnio jestem bardzo przygnebiona staram się udawać, że pewnych rzeczy nie widzę ale może za jakieś 10 lat się tego nauczę. Teraz z małym jestem w senatorium w Kopalni.Siedze 6 godz dziennie w temperaturze 10 stopni, w lekkim półmroku i trafia mnie totalny SZLAG. Nie potrafię żyć bez słońca liczę dni do końca od pierwszego dnia pobytu tam. Poświęcam się dla syna i będę szczęśliwa jak to senatorium da jakiś efekt. Mój chłop smarka od 3 dni a ja 3 dni nie śpie. Nie wiem czy wasi smarkają jak stado słoni z Safarii . Mój tak właśnie smarka. Dziś już nie wytrzymalam i mu powiedziałam żeby na czas choroby wybrał sobie inne łózko hihi ZApewniłam go o swojej dozgonnej miłości ale w imię miłości nie chce paść na pysk. Moj mąż śpi popołudniu a ja walczę jakby nie paść. Wczoraj było piękne słoneczko a ja zamiast usiąść to sprzątałam góre ze łzami w oczac jakie to żyje jest do d.. Małżonek mi posprzątał w sobote ( ja też byłam w senatorim) ale rozum męski nigdy nie wpadnie, że w kuch trzeba kurze wytrzeć w narożnikach szafek i tu i ówdzie że obiad to fajnie było by zjeśc jak my przyjdziemy a nie dopiero go robić. Brrr przepraszam Was wszystkich za te jęczenia ale nawet jak chciałam zamówic w piekne słoneczne popołunie pizze żeby sobie posiedzieć na tarasie to się okazało że pizza ma urlop. Brrr... Ocieram łzy uśmiech na paszczy i brnę dalej jesczze tylko 5 dni:)
A mój mąż strasznie głośno kicha. Zawsze nieoczekiwanie robi takie "uaaaaaaaaa" i zawsze mnie tym wystraszy. Poza domem kicha normalnie.
Nie cierpię tego.
To i ja pomarudzę.
Wczoraj cały dzień robiłam sok hyćki (czarnego bzu) Mąż tak się w niej zakochał, że zwozi mi jej kilogramy, a obieranie tego jest cholerne. Całe szczęście, że chociaż pomaga. Pewnie zrobię ze 100 butelek, z czego połowę rozdamy znajomym, no ale tak jest co roku. Lubię obdarowywać tych wszystkich zasmarkańców. Niektórzy już czekają na swoją buteleczkę:)))
Wkurza mnie też ta pogoda i wilgoć w powietrzu. Lepiłam ostatnio lilie z cukru, takie fajne mi wyszły, a wyschnąć mocno nie chcą ...wrrrr
Ja też jestem leniwa. Rano nie mogę wstać, no ale trzeba lecieć dziadziusiowi napalić, kot jako pierwszy czeka za żarełkiem, potem pies. Cały dzień latam jak oparzona i na nic nie mam czasu.. no może nie zupełnie, bo komputer włączony to zaglądam na forum:)
Czego najbardziej nie cierpię? Prasowania.
No to moje lenistwo - niechęć do przetwarzania bije wszystkich i wszystko - nie zrobiłam żadnego przetworu. Pierwszy raz w dorosłym życiu gospodyni.
Dwa razy zrobiłam po kilogramie ogórków małosolnych - do bieżącej konsumpcji.
Chciałam zrobić dżem brzoskwiniowy - ale przegapiłam - raz zapomniałam kupić (a nie chciło mi sie drugi raz jechać), potem wyjechałam i było po ptokach.
Z przetworami zimowymi czekałam, aż ceny spadną - a tu nici z tego, już rosną - w sumie wcześnie w tym roku, bo paprykę to przeważnie robiłam dopiero na koniec września. Podobnie pomidory (na ketchup domowy) i jabłka (na sok).
Usprawiedliwiam sie tylko - że wszystko było w tym roku za drogie na przetwory...No i kręgosłup mi szwankuje...
Dobre usprawiedliwienie?
Chłopaki będą jeść oliwki w zimie (one chyba ceny nei zmienią) a ja kapustę pekińska z porem...albo pora z marchewką, no jeszcze kiszoną kapustę, albo surówkę z białej kapusty. Jakoś przetrwam do przyszłego sezonu...
Ja paprykę zawsze robiłam na początku sierpnia bo wtedy była najtaniej. W tym roku w tym czasie papryki nie było tam gdzie szukałam. Dopiero we wrześniu udało mi się kupić ładną w biedronce po 3,29zł za 1 kg
U nas najtaniej workowa była własnie pod koniec września - zawsze przed wyjazdem do Francji się w to bawiłam - a wyjazd na pierwszy lub drugi tydzień października
Synowie wpadli na "wspaniały pomysł". Chcieli posprzątać wszystkie zabawki w swoim pokoju. Ja i m na to pozwoliłam. Wysypali 2 olbrzymie szuflady zabawek. Myślałam,że tylko 1 , a okazało się, że 2:( Trochę posprzątali, a później"mama pomóż" Duża część już posprzątana ale to co najgorsze zostało na środku pokoju:( Chcieli posprzątać też wszystkie książki na półkach ale powiedziałam, że dopiero jak zabawki posprzątają.
Czas na kolejny meldunek z codziennego placu boju.
Miało być tak pięknie - pisany w poniedziałkowe przedpołudnie artykuł o śliwkach, do którego specjalnie przygotowywałam zdjęcia, korzystając z kilkudniowego przetabiania dwóch wiader śliwek węgierek - cudownie pachnących, ogrodowych, niepryskanych, dojrzewających z dala od ulicznego smogu.
A figa, artykuł musi poczekać! W sobotę dostałam kolejne wiaderko tych śliw cudownych, które grzech byłoby zmarnować. Pysznią się teraz na kuchannym blacie rzędami słoików, a ja zastanawiam się, gdzie te dobroci umieszczę na półkach (mam ich tylko dwie, więc kłopot z mieszkaniami dla przetworów nie lada).
Ale to nie śliwki, z których pestki wzorcowo wyskakiwały zburzyły moje poniedziałkowe plany, a kolejne wiadro antonówek przybyłych wraz z węgierkami. Wiadro tak potężne, że z ledwością zawlokłam je na balkon. Po wczorajszej heroicznej walce udało mi się przerobić dokładnie 1/3.
Tak więc mam 4 duże słoiki pieczonego musu do szarlotek, dwa wielkie słoje jabłek startych, osłodzonych i odciśniętych z soku, 4 buteleczki soku - wszystko zapasteryzowane, czeka na comiesięczne szarlotkowe spotkania ze znajomymi.
Dziś czas na cząstki jabłek z patelni, lekko podsmażonych, z brązowym cukrem i może rodzynkami.
Ciekawe, co na to powie mój bąbel na palcu od obierania.
A co u Was?
O matko, dziewczyno, że Ci się chce to wszystko robic, mnie ręce opadły ! jak to mawia Agik, do wód gruntowych. Miałam smażyc jabłka , ale nie mam siły na to, bo.............. myśli zaprzątnięte czym innym. Moja mama znów idzie jutro do szpitala na badania, w nocy źle się czuła bo grabiła liście z orzechów( a prosiłam ją żeby się oszczędzała) pozatym napakowała pomidorów w słoiki i zapasteryzowała.Miałam to robic w przyszłą sobotę, pomidory spokojnie dostałyby w piwnicy, bo wczoraj były kupione prosto z krzaka.
Na szczęscie ból w klatce minął samoistnie, ponieważ się martwię , nic mi nie idzie dzisiaj, miałam robic kluski śląskie polane skwareczkami, ale wyjdzie na to że będzie sama ogórkowa:(
Do tego młody zasmarkany i strasznie marudny, usiadłam z nim i rozgniatam orzechy dziadkiem(żeby były gotowe do ciast) ale chyba nic z tego, bo zabiera mi dziadka i krzyczy że sam chce to robic , więc robota nie idzie.
A tak ogólnie, chyba mam doła :(((
Wtorek - właściwie fajny dzień.
Dodałam ostatnie zdjęcie (dzięki Amelio za pomoc!) do śliwkowego artykułu i puściłam go w świat.
Pogoda piękna, więc po pracy pędzę do ukochanego sklepu rybnego zapuścić żurawia w "co dla mnie dzisiaj macie dobrego". Mieli! Kupiłam łososia mielonego (uwielbiam ten sposób mielenia - łosoś jest pocięty w długie paski, które można wrzucić do sosu śmietanowego, do tarty lub posiekać i zrobić pyszne kotlety z musztardą i koperkiem). Na łososiu się nie skończyło, upatrzyłam też sobie dzwonek halibuta (siedzi w marynacie do jutrzejszego popołudnia, kiedy to wskoczy do piekarnika, a ja przygotuję brokuły) oraz kawałek wędzonego tuńczyka.
Rzucam zdobyczny wór do lodówki i pędzę z Parówkiem na dwór. I tu przykra niespodzianka. Na litość boską i ludzką, któryż to z moich nielitościwych sąsiadów w pokaźnym w lokatorów wielkim bloku porwał się na gotowanie kiszonej kapusty sprzed przedwiecza. Uwielbiam kiszoną kapustę, ale nie o zapachu stuletnich chińskich jaj. Z zatkanym nosem wypadam w krzaki, fioletowa jak bakłażan od wstrzymywania oddechu. Przez cały spacer myślę o konieczności wstąpienia do windy (czytaj: kapuścianych piekieł). Zastanawiam się też, czy odorek głowiastego warzywa wtargnie do mieszkania przez szczelinę pod wejściowymi drzwiami.
Nie wtargnął, ufff, co za ulga :)
Resztki antonówek nie ruszyłam - leżakują na balkonie jak wyrzut sumienia. Może jutro. Słoiki na prażone jabłka zalane karmelem już czekają na kuchennym blacie.
Myślę, co czeka mnie w środę.
a ja dzisiaj a właściwie juz wczoraj miałam dużo zapału "kuchennego", wstałam rano przygotowałam pyszniutki farsz do naleśniczków /mięsko, kapustka, pieczarki/ i zabrałam się za przygotowanie ciasta naleśnikowego, dałam mąkę, jajka, mleko, wzięłam butelkę z lekko gazowaną Nałęczowianką, dodałam, ciasto było puszyste nawet bardzo ale za gęste, ponieważ nie miałam już mleka, oddałam nałęczowianki i jeszcze troszkę nałęczowianki łącznie tak około pół litra, ciasto poleżakowało zabrałam się do smażenia, smażyło się niby fajnie ale z takimi bąbelkami, usmażyłam kilka naleśników i postanowiłam zjeść jednego "na sucho", nie mogłam się zorientować dlaczego jest taki "piekący"....powąchałam butelkę po mleku..świeże, butelkę po Nałęczowiance.....no tak wlałam do naleśników prawie pół litra spirytusu, który mój mąż wlała właśnie w tą butelkę...opowiedziałam to mężowi i synom.. pierwsze ich pytanie było: co zrobiłama z naleśnikami i że mają nadzieję, że ich nie wyrzuciłam he he he
A gdzie w Gdańsku taki rybny... U mnie poza tradycyjnym morszczukiem, mintajem i pangą rzadko więcej co jest. Łosoś to tylko w całości na zamówienie - płatny z góry - a jak będzie brzydki, płaski -sama skóra bez miącha? Nie lubię kota w worku...
Będę za miesiąc to może bym odwiedziła - jak w miarę blisko turystycznych szlaków..
Z Monachium nie przywiozłam takich dziwów - choć nasz tlumacz zaopatrzył się obficie (zgodnie z tematem wycieczki zwiedzaliśmy też Viktualien Markt), zadwoliłam sie zapasem piwa z lokalnych browarów i serami z Algau - wiedziałam, że dojadą do domu
Słuchaj, ten rybny jest naprzeciwko parku oliwskiego, kończy się ulica Polanki, zaczyna Opatów, na rogu skręcasz w prawo i mijasz starą zapyziałą już nieco księgarnię, jakiś kolejny niepozorny sklepik (tak idąc, park oliwski masz po swojej lewej) i za zakratowanymi komunistycznymi drzwiami kryje się rybny, nieśmiertelny, niepozorny, dłuugi. Ceny ok, ryby świeże, wybór nieduży, w zależności co złowią i przywiozą. Zaglądam tam raz w tygodniu i sprawdzam, co mają :)
I mają prawie zawsze, a to filety ze świeżej flądry, a to dorsze nieduże i pachnące, a to polędwicę z tuńczyka, makrelę świeżą, łososia w dzwonkach lub w paskach. Śledzie w grudniu jakiś świat nie widział - rozchwytywane przez klientów. Lubię ten sklep.
Ale mi smaka narobiłaś...
Szkoda tylko, że nie urwę się w godzinach "urzędowania" sklepu - generalnie czas zaplanowany do godzin wieczornych.
Ale pomarzyć można. I obejść sie smakiem.
Albo wrócić wspomnianiami do śniadań w hotelu Ramada - wędzone - łosoś, halibut, pstrąg, makrela bez ości...
Witam w klubie przepracownych pan domu dazacych do perfekcji.Tez tak czasem mam.W kolko to samo,jakbym byla na planie filmu ''Dzien swistaka''.Zauwazylam,ze im wiecej mam czasu,tym mniej zrobie (w dodatku pod przymusem-wlasnym) w domu i w dodatku trace wiare w sens wykonywanych czynnosci.Chyba nalezy nam sie jakis urlop lub ''urlopik'' od kochanej rodzinki.
Ja co prawda jestem panem domu, ale tak samo zauważyłem, że im więcej czasu jest do dyspozycji tym mniej się zrobi. Teraz niestety jestem na bezrobociu i mam siłą rzeczy więcej czasu, ale jakoś nie mogę sie zabrać do wielu rzeczy. Na stole czekają gotowe grzyby marynowane do wyniesienia do piwnicy, ale jakoś nie mogę ich wynieść. W lodówce czekają grzyby na zamarynowanie w wsoie pomidorowym i jeszcze od tygodnia czekają zielone pomidory na chutney.
Suchy chleb na zmielenie czeka, okna do umycia (na szczęście dziś deszcz pada, więc siebie rozgrzeszyłem... ;) ). Zjadłym coś smacznego, ale jakoś też trace wene i po prostu wolę sobie posiedzieć przy kompie lub poczytać książke niż znowu miec całą stertę garów do mycia.... Tak sobie narzekam, ale pewnie zaraz pójde zrobić jakiś kompot z jabłek, grzybki i ten chutnej.... Jak mi się zachce....
Ojej, jak miło, że nie jestem odosobniona w takim nastroju na nic nierobienie...
Okna umyłam w piątek... I jak patrzę, że właśnie szlag trafia moje wypucowane szyby (leje od rana), to mnie też coś trafia. Dlatego zalegam przed komputerem i dotrzymuję wam towarzystwa
Z racji braku stałej pracy wypadałoby się zabrać za przetwarzanie kolejnych kilogramów warzyw i owoców, ale przyjmuję sobie za dzisiejszą dewizę słowa Kluko "wolę sobie posiedzieć przy kompie lub poczytać książke niż znowu miec całą stertę garów do mycia"
Ale pewnie tak jak i ciebie, zaraz mnie sumienie ruszy i pójdę pomarudzić do kuchni i coś upichcić...
No mnie ruszyło, bo ugotowałem żurek na obiad, zrobiłem chutney z zielonych pomidorów i grzybki w zalewie pomidorowej.....
No,mnie wczoraj tez ruszylo (tylko troszke i z koniecznosci).Zrobilam ruskie pierogi,na ktore ugotowane ziemniaki zalegaly w lodowce od niedzielnego poranka.Poszlam jedynie ''sila rozpedu''-po ''ucieczce'' z pracy od razu wzielam sie do dziela.Gdybym usiadla chocby przy kawce,moja motywacja spadlaby do zera,a ziemniaki zjadlyby kury mojej mamy.Ucieczka polegala na tym,ze zjechalam w poludnie do domu.Pracuje w Zittau,a mieszkam w Bogatyni.Gdy dwoch kolegow otrzymalo telefony z informacja o mocno przybierajacj wodzie na Nysie i Miedziance,wrocili juz o godz 9.00 (jeden z nich to ten,o ktorym pisalam niedawno,ze stracil wszystko i do niedawna mial wode w piwnicy.Wczoraj znowu naszla).Ja wytrzymalam do poludnia,ale perspektywa uwiezienia w pracy na czas ewentualnego zamkniecia mostu na Nysie przestraszyla mnie.Teraz nie moge spac.Chyba pojade rano,a dopiero na moscie zobacze,jaka jest sytuacja.dzisiaj ma byc przerwa w opadach wiec jesli Czesi nie spuszcza jakiejs nadprogramowej wody,moze nie bedzie zle.Przepraszam,ze odbieglam nieco od tematu.
Mnie niestety wczoraj nic nie ruszyło, tylko dopadło... przeziębienie
Prace kuchenne leza odlogiem i nawet wyrzutow sumienia nie mam.
Środa.
Po 3 dniach rzęsistych opadów i maksymalnej buroty wreszcie się przejaśnia. Wcześniej niż prognozowali. A może to pogodowa podpucha i za pół godziny niebo znów zasnują chmury siusiające złośliwie na przyziemnych przechodniów...
Nie mówię. Mam ostre zapalenie gardła, więc rozdaję dyspozycje na migi, co chcę ze sklepu. W rezultacie mam dwa kilo papryki i zero ogórków gruntowych. 6 jogurtów naturalnych, ale żadnego bałkańskiego. Ser zamiast wędliny i płyn do mycia szyb zamiast szamponu do włosów. Hm... jakoś to będzie.
Zupa z cukinii udała się nad wyraz dobrze. Twarda jak skała pieczeń z mielonego drobiu odzyskała smak i odpowiednią miękkość duszona w pomidorach, bakłażanie i cukini.
Żeby tylko jeszcze kuchenka chciała się sama wyszorować. Ze zlewem sztuczka się nie udała, uparł się, że będzie niesamodzielny i musiałam go wyręczyć w popołudniowych ablucjach.
Czy ja napisałam dwa zdania temu, że jakoś to będzie? Nie będzie! Nie mówię, a miałam nagrać dźwięk do WuŻecika! Ale jestem zła, zła, zła! Bajki słuchajki ujrzą światło dzienne jednak na początku października :/
Piękna pogoda się zrobiła faktycznie. Zachęca do spacerów i nie tylko. Człowiek od razu lepiej się czuje... Mnie też coś łapie, bo gardło coraz bardziej bolące i coś kaszel mi się nie podoba... Ale jakoś to będzie ;) Mimo, że nic mi się nie chciało robić, to w końcu udało mi się poperzrabiać to co musiałem. Codziennie mamy gości, a ja zamiast pójść na łatwizne (i kupić coś gotowego...), to stoję w kuchni:) Jakoś mi to później lepiej smakuje.....:) Zresztą taniej wychodzi (a przynajmniej tak sobie wmawiam), bo przecież ciasteczka pieguski, pizza czy tortille w przeliczeniu na składniki +energia itp..... To chyba nie aż tak dużo w porównaniu z tym ile by się zapłaciło ze sklepu czy knajpki, co nie?
oooo! Znow sie musze pod ciebie podpiac - tez sobie wmawiam, ze taniej gotowac w domu. Z tym, ze... nikt nie wlicza do tego naszej "roboczogodziny"
To był okropny dzień!
Zaczął się podejrzanie dobrą pogodą. Słońce świeciło, wiatr przyczaił się za pagórkami, drzemiąc wśród brzóz i choinek. Zostawił w spokoju żółto-brązowe dywany liści leniwie zalegających na osiedlowych trawnikach. Ach, chce się żyć. Nie szkodzi, że talerze nie pomyte i czajnik w tłuste kropki straszy na środku kuchennego blatu. Niedziela miała być piękna i sprzyjać budowaniu spokoju duszy i przewodu pokarmowego.
Nic z tego.
6:30 pobudka - ktoś chce bajki, mleko i chrupki. Nie może też znaleźć jednorazowych chusteczek do nosa. No, nic dziwnego, że nie może. Stoją przecież do licha, nad moim uchem, na okiennym parapecie :/ Nie jestem zadowolona z rozwoju sytuacji, ale nie poddaję się. Kołdra na głowę, udaję, że mnie nie ma.
Ekspres do kawy robi uparte nieprzerwane wrrrrr.
Słyszę zośliwe wrrrr po raz kolejny. Oho, Pampas, złośliwiec jeden postanowił podać mi poranną kawę. Być może nieopatrznie powiedziałam półsenne "tak", gdzieś tam po drodze nie odnotowując, że padło pytanie, czy chcę...
Dwie godziny później zostaję sama z tym kimś od mleka i bajek. Oraz Parówkiem. Pełna nadziei, że pani weterynarz wie co robi, sypię mu do miski nowe chrupki (jego chora trzustka powiedziała NIE nawet diecie w postaci kurzych cycków i ryżu) wymieszane z kurzym cyckiem, wpycham do dzioba tabletkę na chore serce i patrzę jak z obrzydzeniem i obrazą wcina nowe chrupki wymieszane z kurzym cyckiem (biedna kura i biedny Parówek).
Zaczyna się.
Pół godziny później Parówek, bez najmniejszego ostrzeżenia wystrzeliwuje z siebie zawartość układu pokarmowego. Niestety z tego gorszego końca i nie oszczędzając tapety w przedpokoju. Zamieram w czymś, co trudno określić. Krzyczę.
Idę z Parówkiem w krzaki.
Chodzę z Parówkiem od krzaka do krzaka.
Unikam karcącego wzroku mijających mnie w drodze z i do kościoła przechodniów, przygotowując sobie odpowiedź zawierającą wyraz "szlauch ogrodowy" (zamiennik torebki na wiadome efekty przemiany psiej materii).
Wracam do domu z Parówkiem, który wygląda jak zbity pies.
6 godzin później jestem po 7 spacerach z Parówkiem, 3 sprzątaniach z tego i tamtego końca przewodu pokarmowego, setką podeschniętych pierogów na kuchennym blacie, czekających bez większej nadziei na ugotowanie oraz 2 litrami wypitej w ostetecznym zdenerwowaniu coca-coli light która nie wpłynęła pozytywnie na poprawę mojego nastroju :/
W zlewozmywaku piętrzą się jakieś dzikie sterty garów, z pralki smętnie zwisa pranie, które powinnam powiesić rano, żeby zdążyło wyschnąć na jutro, a ja spędzam czas na zastanawianiu się, czy wpychać Parówkowi drugą tabletkę węgla i dzwonić do pani weterynarz.
Teraz, kiedy to piszę, Parówek (półgłodny niestety) smacznie chrapie na puchatym dywaniku, reszta pierogów leniwie leżakuje w lodówce, talerze, kubki, garnki i maszynki do mielenia siedzą wypucowane w szafkach, pranie choć nieco obrażone i wymiętolone, jednak wisi i schnie, ciastka z orzechami makadamia stanowią smaczne wspomnienie i czekają na karcie aparatu na ściągnięcie i wklejenie do przepisu, odkurzacz i mop zrobiły swoje mimo niedzieli, a jednak ja mam wrażenie, że siedzę jak na szpilach. Że zaraz będzie trzeba lecieć na dwór z chorym psem, że coś w kuchni wykipi i wybuchnie, że coś się nie uda. Bo po całym tym wstrętnym i zwariowanym dniu, spokojny wieczór wydaje się nadto podejrzany...
c.d.n.