Był i już go nie ma. Rozsiadł się wygodnie, choć trochę nerwowo na ulicach głównego miasta, ubarwiając deszczowe tego roku lato. Były parady, spektakularne sztuczne ognie, koncerty, bajkowiska dla dzieciuchów, wystawy i zwykły handel. Tym, co ładne, co stare, co smaczne i co tandetne. Jak zwykle, jak co roku, bo dlaczegóż by inaczej.
Coś się jednak zmieniło. I zmieniło się jakby na plus. Choć przegapiłam większość atrakcji tego handlowo-kulturalnego wydarzenia, sięgającego już niemal 800 lat, z przyjemnością dostrzegłam powolne zanikanie komerchy w najgorszym tego słowa znaczeniu. Plastikowe szmaty, gumowe jeże i perfumy za trzy pięćdziesiąt rozlały się powodzią głównie na ulicy Szerokiej, na pozostałych na szczęście wypierane przez przyciągające oko rękodzieło. Drobne cuda sprzedawane nierzadko przez obcokrajowców, często zza wschodniej granicy.
Bochny chlebów, ciężkich, czarnych i wielkich na pół sklepowej lady? Są. Piwa wszelakiej maści ustawione rzędami przed dumnie wypiętymi piersiami uśmiechniętych straganiarzy? Są! A jakże! Sery korycińskie, holenderskie, dojrzałe, niedojrzałe, wędzone, przyrawione i naturalne. A pewnie (niestety tylko część chłodzi się w lodówkach, a inne trafiają do nich dopiero pod wieczór). Jest i ceramika z Bolesławca. Ach, kupiłoby się, mimo że taka krucha! Obrazy jak dywany ze sterty do samodzielnego oprawienia w ramy? Też się pojawiły - na "klimaciarskiej" ulicy Świętego Ducha. Leżały sobie zaraz obok cudacznych abażurów, zegarów decoupage i urokliwych ceramicznych jabłuszek rozłożonych na tacach. Między co któreś stoisko powciskały się przyprawy, te zwyczajne i te trudniej dostępne. Bo kto szuka na supermarketowych półkach czarnuszki czy czubrycy? Przecież i tak jej nie znajdzie. Ale może zajrzeć na jarmark i zakupić zapas ulubionych ziół. Nawet smażące się grillu kiełbasy i golonki pachniały jakoś ładniej niż w ubiegłych latach, a budki, z których je wydawano udekorowano apetycznymi wieńcami czosnku, cebuli i słoneczników.
Można też było wskoczyć w alejkę staroci, które wysypały się wzdłuż Podwala Staromiejskiego i pokręcić z niedowierzaniem głową nad cenami. Przy okazji uwaga na kieszenie i torebki!
A może niepotrzebnie chwalę tegoroczną imprezę? Nie wszystko przecież było piękne i stanowiłą chlubę dla miasta, które podjęło się ratowania jarmarku od ostatecznego zalewu tandety. Nie zaglądałam na Długą, zatrzymały mnie falujące tłumy, które w postaci nieprzepuszczalnej sieci opadły na jedną z głównych ulic. Nie starczyło mi zresztą ani zapału ani odwagi, aby ujrzeć tam pęki kreskówkowych balonów i plastikową chińszczyznę, która sprawiła, że wielu mieszkańcom Gdańska włos zjeżył się nie tylko na głowie, ale i na całym ciele.
Liczę jednak, że wysiłki miasta nie pójdą na marne i tandeta będzie powoli, lecz nieubłaganie wypierana z tego urokliwego historycznego nadmorskiego tygla, który od wieków stanowił chlubę Polski. Chciałabym móc zaglądać na Jarmark Świętego Dominika bez obawy, że trąbnie mi nad uchem wyperfumowany i wygarniturowany młodzian, doskonale przeszkolony do tego, by za wysoką cenę wcisnąć konsumentom niezawodny pakiet do robienia... niczego.